Pierwszy Harvest był na tak dobrym poziomie, że po dwójkę sięgnąłem natychmiast, kiedy tylko znalazła się moim zasięgu. Oczekiwania miałem … żadne. Nauczony wieloletnim doświadczeniem, że nie ma się co napalać na nowe płyty, jak szczerbaty na suchary, bo im się człowiek bardziej napali, tym zawód będzie większy. A jeśli człowiek nie spodziewa się bógwico, to przynajmniej rozczarowanie będzie mniejsze. O tyle dotyczy to Harvest, że znając problemy młodych zespołów z utrzymaniem stałego poziomu z płyty na płytę (vide dołujące od czasu debiutu Pure Reason Revolution), do „Chasing Times” podchodziłem ostrożnie, a niestety pewne rezerwa okazała się uzasadniona. Bo to po prostu słabsze od debiutu. A to PRR to chyba mi do głowy też nie przyszło przypadkowo, bo gdzieniegdzie jakbym słyszał znajome muzyczne frazy z „The Dark Third”.
Takie zespoły uzależnione są od dostawy dobrych pomysłów – jeśli nie mają przygotowanych, wstępnie, kilkunastu piosenek, to nie mają co do studia wchodzić. Tu się nie da nic zakombinować. Nie można powiedzieć, że Żniwiarze tym razem pomysłów nie mieli, ale aż tak dobrych jak poprzednio, to nie. A na pewno nie na całą płytę. Początek jak należy – zadziorny „Roundabout”, spokojniejszy „Intuition”, nieco patetyczny „The Spell” z fajnymi smykami (sztuczne, czy naturalne – to bez znaczenia). Początek „Time Lapse” jest nieco niemrawy, ale potem rozwija się coraz lepiej, „In Debris” jest sympatyczny, tylko trochę o niczym, ale całość ratuje efektowny finał. A i tak najlepszy jest „The Machine” – tutaj dopiero Hiszpanie pokazują, co potrafią i że potrafią dużo. Poza tym często wykorzystują schemat cicho-wolno potem szybko-głośno, w czym nie ma nic zdrożnego, bo robią to dobrze. Na pewno in plus w porównaniu z debiutem wypada produkcja, aranżacje też są dużo lepsze, bogatsze. Brzmienie jest bardziej przestrzenne i selektywne. Trzeba przyznać, że właśnie to było w stanie wyciągnąć z odmętów banału kilka dość przeciętnych numerów, na przykład „Silent Run”, „Unknown Skylines”(i tu, i tu mocarny finał), które zapowiadały się nieszczególnie, ale kilka pomysłowych i efektownie zaaranżowanych partii instrumentalnych dodały tym utworom sporo wartości. Takie rzeczy naprawdę trzeba umieć – z takiego sobie materiału zrobić dobry numer – szacunek, naprawdę szacunek. Co prawda to czasami jakoś tak klimat-metalowej proweniencji, ale niech im będzie, sprawdza się. Tylko, żeby im coś takiego za bardzo w krew nie weszło, bo może się kiedyś okazać, że już nie będzie co gdzie wyciągać, bo jak zabraknie pomysłów, to najlepsze aranżacje, czy solówki nie pomogą (vide ostatni Quidam). Ale tym razem naprawdę się udało, bo nie ma tu utworu totalnie skaszanionego, o każdym da się powiedzieć kilka ciepłych słów.
W porównaniu z debiutem na „Chasing Time” pierwiastek progowy zaczyna brać górę nad piosenkowym. I to nie jest słuszna koncepcja, bo w przypadku Harvest musi panować idealna równowaga. Do tego współczesna progresja jest totalnie oderwana od melodii i sensu, dlatego nie jest dobrze iść tą drogą. Jeżeli Hiszpanie zrozumieją, że ich powołaniem jest granie pop-rockowych, rockowych piosenek w artrockowych aranżacjach, to przyszłość Harvest widzę w bardzo jasnych barwach. Takich zespołów w historii rocka progresywnego kilka było – The Moody Blues, Alan Parsons Project, Barclay James Harvest, Supertramp. Byli to wykonawcy z tej bardziej liberalnej progresywnej frakcji, mocno zbliżonej do rockowego centrum, ale po nich też trochę klasycznych płyt zostało. Oczywiście nie chodzi mi o kopiowanie wprost muzycznych rozwiązań, bo to było już trzydzieści, czterdzieści lat temu, raczej o pewną filozofię twórczą, że zawsze trzeba mieć jakiś sensowny temat muzyczny do obróbki i nie ma znaczenia, czy z tego zrobi się numer na trzy, czy trzynaście minut. Dlatego niech się nie boją melodii i jeśli mają w zanadrzu coś takiego jak „Hijo de La Luna” Mecano, to niech publikują, na pewno im to wyjdzie na dobre. Co prawda przez to mogą skończyć grając w wielkich halach i na stadionach, a ich płyty na progarchivach nie będą wychodziły poza średnią 2.5, ale może jednak warto zaryzykować?
Może być siedem gwiazdek. A kilku osobom to pewnie „Stars” się bardzo spodoba…