Ćwiara Minęła ™ AD 1989!
&
Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.
- Dzisiaj Alice Cooper – zakomunikowałem Tośce
- Jaja sobie robisz, czy ty tak na poważnie? – sunia ze zdziwienia aż na zadzie przysiadła – Czym ci się biedny wujek Alice naraził, że go do pudli zakwalifikowałeś? Za coś takiego można nawet pozwać.
- Może nie tyle zakwalifikowałem, tylko, że w pewnym momencie swojej kariery bardzo się zbliżył do takiej stylistyki.
- A czy to jest powód, żeby człowieka obrażać?
- Tośka, daj spokój. Przecież sama dobrze wiesz, że ten cały pudel metal tylko tak głupio wyglądał, ale muzyka była fajna. Kto ostatnio słuchał debiutu Giuffrii wyjąc chórki w „Call to My Heart”? No właśnie. Poza tym większość pudli darzyła Coopera dużym szacunkiem, często wskazując na niego jako na inspirację. Można powiedzieć, że po prostu odebrał sobie, co swoje. Potraktujmy dzisiejszy odcinek cyklu jako trochę o prapoczątkach pudla.
- Powiedzmy. Ale Cooper to się miał tak do pudla, jak ty do Miss Polonia.
- Miał, tak literalnie może nie, ale był kiczowaty, kolorowy, w złym guście, szokował, grał rocka. I oczywiście rodzice fanów też go nie cierpieli. A szczerze mówiąc to pod jaką estetykę można byłoby go podpiąć w latach osiemdziesiątych? Gdzieś tam pasował do tego łagodniejszego, amerykańskiego metalu – przecież zawsze tak grał – głośno, rockowo, dynamicznie. Zresztą przytulić się gdzieś musiał, bo jego kariera ledwie wychodziła z dołka, w który wpadła pod koniec lat siedemdziesiątych, bo Alice próbował siebie i ją w alkoholu utopić. Ale mu się nie udało – dzięki żonie i golfowi.
- Golfowi? Fajna gra! Moglibyśmy się kiedyś wybrać na jakieś pole golfowe.
- Ciebie, takiego kopacza? Przekopiesz im ze dwa greeny i na wyrzucą nas na zbity pysk. Z wilczym biletem na całą Unię Europejską na dodatek. A ja bym chciał kiedyś na The Open pojechać. Wracając do wujka Alice’a, to jak przetrzeźwiał gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych, to zorientował się, że mu show-biznes odjechał i właściwie musi zaczynać wszystko od początku. No i zaczął – przede wszystkim wrócił do koncertowania, bo te pierwsze trzeźwe płyty specjalne nie były. Ale ktoś je jednak kupował, bo na listy się jakoś załapywały, chociaż w dosyć niskich rejonach. Z koncertami było dużo lepiej, bo jednak trzeźwy Alice na scenie gwarantował widowisko pierwszej klasy, co bardzo ładnie udowadnia video „The Nightmare Returns”. I właśnie na fali popularności tego wydawnictwa, Cooper postanowił przygotować swój prawdziwy come-back. Namówił do współpracy Desmonda Childa, specjalistę od pisania rockowych hitów, pospraszał tabun gości, których nazwiska na luziku zajmowały kilka rozdziałów każdej rockowej encyklopedii. A do tego namówił decydentów z Epicu, żeby wyłożyli na to kasę, bo takie przedsięwzięcie musiało kosztować.
I pewnego dnia, jesienią 1989 usłyszałem: „Your cruel divice, your blood, like ice, one look could kill, my pain your thrill”. A do tego niezbyt “grzeczny” clip. Błogi uśmiech na uszach mi się zatrzymał. Później z kolegą Rafim często śpiewaliśmy to będąc w stanie wskazującym. Wszyscy fani się cieszyli. Trudno co prawda było „Trash” uznać za jakieś wielkie dzieło, ale Cooper nic lepszego nie nagrał od kilkunastu lat. Poza „Poison” były jeszcze „Bad of Nails” z równie niecenzuralnym clipem, „Hell Is Living Without You”, „Only My Heart Talkin’” zaśpiewane w duecie z Stevenem Tylerem (też pamiętam kilka imprezowych wykonań tego utworu), „Spark in The Dark” – rockery i ballady, tak pół na pół. Strasznie to było komercyjne, nastawione na listy przebojów, ale przede wszystkim cieszyło. I było dobre. Kij tam ambicje, wyrafinowanie – jest dziesięć fajnych melodyjnych numerów – fajnie wchodziło, chciało się do tego wracać. Ale przede wszystkim - wujek Alice wrócił!
Przed chwilą weszła do pokoju Agnieszka i zapytała się mnie, co tak się cieszę, czy mi się aż tak swoja, własna recenzja podoba? Nie, cieszyłem michę, bo „Trash”, teledysk do „Poison” i w ogóle powrót Coopera z takim impetem to była bardzo fajna sprawa. No i jeszcze związane z nią różne przyjemne, pozamuzyczne wspomnienia. Leży sobie teraz koło mnie. Wyjąłem tylko wkładkę, żeby przepisać fragment tekstu „Poison”. Żeby napisać tą recenzję nawet nie musiałem jej słuchać. Ja ją znam na pamięć – kasetę kupiłem dosyć szybko po wydaniu płyty i ujeżdżałem regularnie przez całe studia, a kompakt mam jakieś piętnaście lat. Stary domownik.
Cholernie sympatyczna płyta.