Ćwiara minęła AD 1987! gościnnie w dokształcie koncertowym. Albo odwrotnie.
W każdym razie odcinek dziewiąty.
W kwestii formalnej. Kolega Strzyżu w swoje recenzji napisał, że zwykle nie piszemy w Ćwiarze wydawnictw prog-rockowych. To nigdy nie było założenie programowe, tak po prostu wyszło.
Bez wujka Alice’a świat rocka byłby trochę mniej fajny i trochę bardziej poważny. Nikt tak uroczo nie kawałkował niemowląt, dusił kobiet, czy dawał sobie głowę obcinać jak wujaszek Alice. To głównie dzięki niemu powstał termin horror rock (który de facto nie znaczy nic).
Lata osiemdziesiąte były dla Alice’a Coopera czasem trudnym i ważnym. Trudnym, bo jego kariera była nie tyle na zakręcie, co dogorywała w jakimś rowie w oparach alkoholu, a ważne, że dał się radę jakoś pozbierać i wrócić. I to nawet z przytupem, bo na kilka lat wrócił na szczyty list przebojów. Początek lat osiemdziesiątych zastał go z flaszką w dłoni. Wspominając tamte czasy mówi, że był wtedy wiecznie wlany i nawet nie pamięta kilku płyt z tamtego okresu. I dodaje – może i dobrze. Na szczęście stan taki nie trwał długo i już w 1986 roku ukazał się pierwszy po przerwie „trzeźwy” album Coopera – „Constrictor”. Ale ważniejsze było, że Alice pojechał w trasę koncertową, na której grał przede wszystkim swoje najbardziej znane numery, a jeden z tych koncertów, z Detroit (odbył się dokładnie w Halloween) został sfilmowany i wydany na kasecie kilka miesięcy później. Tak, zdecydowanie „Nightmare Returns” było tym właściwym powrotem wujka Alice’a. O „Constrictorze” nikt za bardzo nie pamiętał, a wydanie tego koncertu odbiło się sporym echem w mediach, nawet redaktorzy z Trójki opowiadali sobie co smakowitsze kawałki.
Pierwszy raz oglądnąłem to dość przypadkowo. Siedziałem u znajomego i dość biednym głosem relacjonowałem wyjątkowo udaną imprezę juwenaliową, która odbywała się poprzedniego wieczora, a skończyła nieomal bladym świtem. Min. opowiadałem, jak to jedna uczestniczek tej imprezy wystąpiła w bardzo prześwitującej, czarnej bluzce, a ponieważ była tylko w bluzce, a że natura wyposażyła ja bardzo hojnie, to było co podziwiać. Na to on, że u Coopera na ostatnim video też niektóre damy prezentują swoje wdzięki. Nawet znalazł odpowiedni fragment. Potem powiedziałem mu, żeby puścił od początku, bo cały koncert zapowiadał się bardzo przyjemnie.
Występy Alice’a Coopera to był zawsze prawdziwy show, gdzie muzyka i elementy teatralne (czy parateatralne) pełniły równie ważną rolę, dlatego też artysta już od początku swojej kariery dbał, żeby zostały też uwiecznione w wersji z obrazkami (najpierw na taśmie filmowej, potem VHS, a teraz na DVD czy blue-ray) i jego koncertowa filmografia jest bardzo obszerna – w tym kilka pozycji nieco mniej oficjalnych, rejestracji telewizyjnych, krążących w takim prawie drugim obiegu – dość trudno się w tym połapać.
Mam cztery koncerty Coopera z różnych okresów jego działalności, począwszy od „Welcome to My Nightmare” z 1976, a skończywszy na „Brutally Live” z 2000 roku (o, muszę coś nowszego kupić, bo mam zaległości z ostatniej dekady, a w tym roku coś wyszło), ale największym sentymentem darzę „Nightmare Returns” – jak zwykle pewnie dlatego, że było to moje pierwsze spotkanie „twarzą w twarz” z wujkiem Alicem. Poza tym to i tak jest znakomity koncert. Tytuł jest znamienny – jest to show ewidentnie wspomnieniowy, złożony z prawie samych największych hitów Coopera z lat siedemdziesiątych, oprócz dwóch numerów z „Constrictora” nie znajdziemy nic nowszego od „Go to Hell” z 1976 roku. Tani chwyt nastawiony na starych fanów – może, ale jak to wszystko zrealizowane! Najpierw jest ciemno, leci jakieś intro, jak się oczy przyzwyczajają do kiepskiego oświetlenia, widzimy, że sceneria jest cmentarna. A wtem, jebs! Wylatuje krata z grobowca, wykopana przez wujka Alice’a. „Welcome to my nightmare, I think You gonna like it…” przecież taki koncert nie mógł się inaczej rozpocząć, entuzjazm publiki na sali i przed telewizorami. A potem to już było z górki – nocny koszmar powrócił, a z nim wszystkie inne strachy, zmory, pająki i inne robactwo, oraz inne różne indywidua, które do robactwa nie można zaliczyć, a które zawsze kochaliśmy, albo kochaliśmy się ich bać – ale bać się wujka Alice’a? Eee, bez jaj. Mamy tu wszystko co najlepsze z kolekcji okropieństw Alice’a Coopera – duszenie pielęgniarki w „The Ballad of Dwight Fry”, dekapitacja niemowląt (w tym nabijanie na szablę/pałasz?) w „Billion Dollar Babies”, dekapitacja samego siebie w finale „I Love The Death” („Gilotyna ma tylko jedno zabezpieczenie, jeżeli ono zawiedzie, wykonam najlepszy numer mojego życia. Szkoda, że ostatni.”), przebicie statywem pałętającego się pod nogami kamerzysty, zarżnięcie brzytwą przypadkowej kobiety w „Only Women Bleed” (sorki, to nie tutaj, to na „Alice Cooper Trashes The World”, tu ją tylko poniewiera), elementy sado-maso nekrofilii w „Cold Ethyl”. Scenka sado – maso (już bez nekrofilii) ze skąpo ubraną diablicą w „Go to Hell” też jest smakowita. No i pyton w „Be My Lover”. I walka z robotem w „Teenage Frankenstien” – a to tak zupełnie innej beczki. Czyż to nie urocze?
Powyższy opis może sugerować, że na scenie wyprawiają się niesamowite brewerie, dowodzone przez jakiegoś wyjątkowo zwyrodniałego sadystę-zboczeńca, przy których czarna msza, to niewinny podwieczorek dla dzieci przedszkolnych. Nie tak – wszystko co tu się dzieje, wzięte jest w duuuuży cudzysłów, jest to pewnego rodzaju pastisz wszelkich możliwych horrorowych schematów, rozmyślnie sprowadzanych do absurdu. Te wszystkie masakry rodem z horrorów kategorii, powiedzmy okolic Z, odegrane są w taki sposób, że wywołują śmiech, a nie strach. Bo co prawda nazywa się to horror rockiem, ale właściwie jest to rockowy kabaret w stylu horror-show. Jedyny, niepowtarzalny, nie do podrobienia.
Repertuar – samo gęste, świetnie zagrane, świetny spektakl, przednia zabawa – jeden z moich ulubionych żywców z obrazkami. Poza tym świetnie nadaje się dla początkującego słuchacza, bo w półtorej godziny zaliczy krótki, ale bardzo intensywny kurs z twórczości Alice’a Coopera.
Aha, może to niezbyt ważne, przynajmniej dla mnie, ale trzeba o tym wspomnieć – jakość obrazu i dźwięku jest średnio-marna.
PS. Odcinek Muppet Show, w którym Alice występuje jako tzw. quest star jest rewelacyjny.