Filmu i muzyki “Koyaanisqatsi” nie można rozpatrywać oddzielnie. Stanowią całość, jaka rzadko się zdarza. Ten film to w pewnym sensie prawie półtoragodzinny teledysk – ciekawie fotografowany, do dobrej muzyki. Właściwie trudno powiedzieć, co tu jest ważniejsze – czy muzyka, czy obraz. Oczywiście, że obraz – zakrzykną kinomani. Z tym, że nie na pewno. Pooglądajmy sobie „Koyaanisqatsi” bez dźwięku. Traci? Niewątpliwie. Muzyka jest integralną częścią tego obrazu. Właśnie dokładnie TA muzyka. Żadna inna. Żadna inna po prostu nie pasowałaby tak dobrze.
Zacząłem tą recenzję w taki sposób, jakby wszyscy wiedzieli co to za film „Koyaanisqatsi” i co to za muzykę skomponował do niego Philip Glass. Dobrze byłoby gdyby tak było. Ale niestety pewnie tak nie jest. A szkoda. Zakładam, co prawda, że jeśli ktoś odwiedza nasz portal, to jest na tyle wyrobiony, że ambitniejsze kino nie powinno być mu obce (I to pisze człowiek, który z wypiekami ostatnio oglądał „Garfielda” i „Epokę Lodowcową II” – przyp. Agnieszka) i „Koyaanisqatsi” powinien znać. Ale nie żyjemy w świecie idealnym, więc myślę, że przyda się kilka słów objaśnienia. Dla niezorientowanych w temacie, pewnym usprawiedliwieniem może być, że powstał prawie trzydzieści lat temu, ale w dobie globalnej wioski informatycznej jest to wymówka krótkoterminowa.
W każdym razie jest to film specyficzny. Jego autor, Godfrey Reggio, wpadł na pomysł aby przedstawić życie współczesnego człowieka, zgiełk tego życia i skontrastować to z obrazami dzikiej przyrody. Może brzmi to nieco pretensjonalnie, ale co innego mówić o tym, a co innego zobaczyć jak pomysł ten zrealizowano. Zasadniczo nie chodzi o to CO jest pokazywane, tylko JAK jest to pokazywane; zdjęcia w zwolnionym i przyspieszonym tempie, w technice poklatkowej i tym podobne zabiegi. Od pomysłu do przemysłu upłynęło siedem lat, bo tyle trwała realizacja, a „Koyaanisqatsi” ujrzało światło dzienne w 1982 roku, odnosząc spory sukces. Samo słowo koyaanisqatsi pochodzi z języka Indian Hopi i ma kilka znaczeń - 1. szalone życie, 2. życie pozbawione równowagi, 3. życie w zgiełku, 4. dążenie do katastrofy, 5. stan, w którym należy zastanowić się nad zmianą trybu życia. Jako angielski podtytuł filmu używany jest zwrot Life out of balance (życie pozbawione równowagi).
Nie znam innej muzyki Glassa, oprócz tej z "The Qatsi Trilogy" i dlatego trudno jest mi cokolwiek powiedzieć o jej podobieństwie (czy nie) do innych jego dzieł. Ta z "Koyaanisqatsi" opiera się głównie na jednym pomyśle - uporczywe powtarzanie sekwencji kilku nut - praktycznie każdy utwór, z wyjątkiem tytułowego i końcówki "Prophecies" opiera się na tym schemacie - czasami grają to instrumenty klawiszowe, czasami smyczkowe, a czasami jest to przetworzony śpiew chóralny - trwa to zwykle kilka minut, trochę w trakcie trwania ewoluuje, czasami dołączają inne instrumenty, które na tle tego "tematu" grają swoje partie solowe, czasami niekiedy dwa różne motywy następują po sobie, żeby w pewnym momencie nałożyć się na siebie i zgodnie tak trwać do końca utworu ("Vessels"). Muzyka Glassa jest tak samo specyficzna jak film Godfrey Reggio. Monotonna - na pewno. Ale ta monotonia wciąga. Jest jak mantra. Nie każdemu może coś takiego przypaść do gustu, chociaż nie jest to muzyka zbyt skomplikowana, raczej bardzo prosta. Do jej przyswojenia wcale nie jest potrzebna wielka muzyczna erudycja. Wystarczy tylko wczuć się w jej rytm, w jej klimat i wiedzieć skąd ona się wzięła.
Pierwszy raz widziałem i słyszałem "Koyaanisqatsi" jakieś dwadzieścia lat temu i od tego czasu i film, i muzyka cały czas za mną chodziły. Ostatnio znowu sobie to odświeżyłem i postanowiłem, że się przy okazji podzielę wrażeniami w szerszym gronie.
Niedawno sięgnąłem po ścieżkę dźwiękowa do następnego filmu z Trylogii Qatsi, oczywiście też skomponowaną przez Glassa - ledwo dosłuchałem do końca.
Okładka pochodzi z reedycji z roku 1998. Muzyka, na podstawie której napisałem powyższą recenzję – również.