Jedenasty album ikony japońskiego, ale i światowego post rocka podkreśla nowe kierunki w ich muzyce (widoczne na ostatniej płycie) i z pewnością nie zawiedzie ich wiernych fanów. To niesamowite, ale ten tokijski kwartet rozpoczął niedawno trzecią dekadę swojego istnienia a mimo to wciąż stara się szukać nowych ścieżek dla swojego brzmienia i w dalszym ciągu może być inspiracją dla wielu młodych adeptów instrumentalnego i eksperymentalnego rocka.
Na początek kilka podstawowych faktów. Pilgrimage of the Soul (jakże adekwatny do tej muzyki tytuł) ma swoją premierę dopiero 17 września i spoglądamy na niego przedpremierowo. Album został zarejestrowany podczas szczytu pandemii Covid-19, latem 2020 roku i został nagrany oraz zmiksowany przez Steve'a Albiniego, zaś autorem ciekawej okładki jest Ahmed Emad Eldin.
Pilgrimage of the Soul jest takim kolejnym etapem w muzycznej ewolucji grupy, bardzo naturalnie wypływającym z wydanego dwa lata temu, niezwykle udanego Nowhere Now Here. Szczególnie w zakresie brzmienia. Jego filarem jest oczywiście kreowanie nastroju i delikatności ale teraz jest w tym wszystkim zdecydowanie więcej kontrastu. Ponadto pompatyczne ściany przybrudzonych, przesterowanych gitar i bardzo „surowe” dość specyficzne bębny, za których zestawem siedzi u nich od trzech lat Amerykanin Dahm Majuri Cipolla. W konsekwencji tegoż Pilgrimage of the Soul wydaje się być ich najbardziej energetycznym i dynamicznym albumem w dyskografii.
Posłuchajcie zresztą otwierającego album i wykorzystanego do promocji Riptide. Rozpoczęty subtelnie z czasem uderza agresywnym patosem z perkusyjną kanonadą imitującą niemalże serię z broni maszynowej. Widziałem ich na żywo i wiem, że ta kompozycja, w ciemnościach otulonych scenicznym dymem i feerią atakujących natarczywie świateł, może być istnym misterium. Jednym słowem, początek mamy jak u Hitchcocka, a potem w istocie jest równie intrygująco. Bo kolejny Imperfect Things do połowy jest ambientowy ale później wchodzi w nim zaskakujący, ożywczy i wręcz dyskotekowo – taneczny rytm! I już na nim wybrzmiewa melodyczny motyw kreowany w pierwszej części kompozycji. Artyści nie zapomnieli naturalnie o wyciszeniu. To oferuje Heaven in a Wild Flower, kompletnie pozbawiony perkusji, bardzo ilustracyjny i filmowy. Przy nim dochodzimy do innego ważnego aspektu ich brzmienia – elementów orkiestrowych. Dwa lata temu Mono zagrało jubileuszowy koncert w londyńskim Barbican Centre z towarzyszeniem orkiestry (co w tym roku znalazło swój wyraz na albumie Beyond the Past - Live in London with the Platinum Anniversary Orchestra). I tu słychać dalej tę fascynację symfonicznością (choć to dla nich nie nowość – patrz wcześniejsza koncertówka Holy Ground: NYC Live Music). Jest smyczkowo, są skrzypce, wiolonczele, puzon i waltornia. Dzięki nim poszczególne utwory zyskują jeszcze większej wzniosłości.
W większości pozostałych kompozycji konstrukcyjny schemat jest dosyć podobny. Delikatny wstęp i intensywny, napakowany emocjami, podbitymi ścianą gitar, finał. Takie są Innocence, kapitalny (!) The Augurie i epicki, ponad dwunastominutowy Hold Infinity in the Palm of Your Hand. Wielką zaletą tej muzyki jest to, iż uważny słuchacz, w tych hipnotyzujących dźwiękach usłyszy mnóstwo ciekawej elektroniki i eksperymentów brzmieniowych tworzących w sumie bardzo bogatą fakturę.
Cóż, ja się nie zawiodłem. Choć operują na bardzo wąskim i mocno wyeksploatowanym poletku instrumentalnego rocka i pewnie niejeden słuchacz po powierzchownym odpaleniu tej płyty powie: „no ileż razy można?”, mnie ona niezwykle cieszy.