Ci Japończycy oczarowali mnie pięknymi dźwiękami już wcześniej, jednak na „Hymn To The Immortal Wind” po prostu osiągnęli chyba apogeum.
Bez zbędnych wstępów przejdę do meritum. To, co właśnie teraz słyszę, nieco ogranicza moją zdolność do sensownego wysławiania się z bardzo prostego powodu: moje myśli odfruwają w stronę, gdzie słowa są zbędne. I jeśli o to chodziło muzykom Mono, to osiągnęli swój cel w stu procentach.
Już piękna okładka zdaje się mówić, że to nie będzie zwykła muzyka. Dźwięki, jakie tym razem udało się stworzyć Mono, są malownicze w sposób najbardziej bajkowy ze wszystkich możliwych sposobów. Ta galeria subtelnych dźwięków zdaje się być najlepszą ilustracją do wszystkich tych opowieści z dzieciństwa, które niegdyś tak pięknie wzruszały. Co ja mówię, wzruszają nadal, bo przypominają nam czasy, kiedy jeszcze człowiek rozumiał tak niewiele. I ta muzyka zdaje się być odzwierciedleniem takich właśnie emocji. Z niesamowitą, aż chce się powiedzieć, dokładnością rysuje fantastyczne lokacje i bez użycia ani jednego słowa opowiada piękne, a przy tym bardzo smutne historie. „Hymn To The Immortal Wind” przeszywa ludzką psychikę, dzięki czemu na wierzch wypływają wszystkie skrywane gdzieś na dnie tęsknoty i marzenia. A może tęsknotę za marzeniami?
Muzyka hipnotyzuje i wciąga w niespieszną i leniwą podróż, by wybuchnąć w najmniej oczekiwanym momencie, zaskoczyć i obudzić. Apogeum piękna następuje chyba w końcówce „Ashes In The Snow” – dodam, że to piękno jest pełne zimna i smutku, a przy tym zdaje się gdzieś tam zachowywać pewną nutkę nadziei. „Hymn To The Immortal Wind” to nie jest muzyka ciężka, chociaż bez wątpienia gitara jest instrumentem przewodnim. Nie brzmiała by ona jednak tak doskonale, gdyby nie fantastyczne użycie mnóstwa smaczków, a więc mnogości instrumentów perkusyjnych, skrzypiec, kontrabasu i wiolonczeli, a także gdyby nie specyficzny sound, sprawiający wrażenie, jakby ta muzyka dobiegała nie z głośników, lecz z głębi naszej głowy, czy bardziej duszy.
„Hymn To The Immortal Wind” ma też tę niesamowitą zaletę, że zachowuje przez cały czas trwania albumu jedną myśl przewodnią, coś jakby szkielet, do którego doczepiane są coraz to nowe i coraz to bardziej zajmujące składniki. A wszystkie te elementy pięknie do siebie pasują, tworząc fantastycznie wciągającą całość. Dźwięki zawarte na tym krążku zdają się być wyrwane prosto z bajki, jakby z „Królowej Śniegu”, może „Dziewczynki z zapałkami”. Ten ładunek emocjonalny zdaje się być właśnie tak prosty, jak uczucia z tych baśni. Każda smaczek i każda najmniejsza nutka to właśnie kolejna cząstka z tej niesamowitej głębi emocji. Aż człowiek, wyglądając przez okno, nie chce uwierzyć, że otacza go dobrze mu znana szara rzeczywistość, a nie fantastyczne krainy zaklęte w pięknie wzruszającej muzyce.