Niespełna rok temu ukazał się album „Not For Want Of Trying” – pierwsza płyta długogrająca w dorobku Maybeshewill. Już troszkę wcześniej, za sprawą mini-albumu „Japanese Spy Transcript”, a także współpracy z Xtal Records (która wydaje też krążki Caspian, Yndi Halda czy Joy Wants Eternity), wokół tego młodego zespołu z Leicester narobiło się nieco szumu. Słuchacze docenili mocny i pełen energii instrumentalny post rock, w którym nie znalazło się wiele miejsca na rozwlekłe instrumentalne pasaże, ani tym bardziej na jakiekolwiek nawiązania do ambientu.
Nie inaczej prezentuje się drugi album w dorobku Brytyjczyków – „Sing The Word Hope In Four-Part Harmony”. Tak jak debiut, tak i ta płyta pełna jest dynamicznej i konkretnej muzyki. Kawałki są dość krótkie, bo większość z nich zamyka się w 5 minutach, choć nie można im odmówić różnorodności. Muzyka Maybeshewill od początku była bardzo zmienna, zatem także i teraz po gitarowym ataku możemy spodziewać się… nie, tym razem nie typowych dla gatunku instrumentalnych plam, lecz sampli z filmów, dla których tło stanowi najczęściej delikatna i stonowana elektronika oraz subtelne akordy gitary. Właśnie – muzycy Maybeshewill od początku swojej kariery lubują się w drugoplanowej, acz całkiem przyjemnej elektronice. Tym razem, jej obecność zdaje się być jeszcze bardziej ukryta, a to głównie za sprawą zwiększenia nasilenia gitarowych riffów. Różnorodność tych ostatnich na pewno wpływa pozytywnie na odbiór płyty. Czasem, są to typowe dla math rocka zagrywki (np. „How To Have Sex With A Ghost”), kiedy indziej znowu gitary namacalnie ocierają się o metal („This Time Last Year” albo „Last Time This Year”). Często na pierwszy plan wybijają się dość banalne, lecz urocze klawisze, jak we wspomnianym “Last Time This Year”.
Klimat „Sing The Word Hope In Four-Part Harmony”, zgodnie z tytułem, pełen jest nadziei i radości. Głównie z tego powodu całość brzmi nieco słodko, nawet pomimo stosunkowego ciężaru i dynamiki. Efekt ten pogłębiają też pojawiające się tu i ówdzie elektroniczne, czasem udające smyki, przeszkadzajki i "pierdółeczki". Gdzieniegdzie pokażą się też niezwykle subtelne, wybitnie drugoplanowe, wokale (zamykający kawałek tytułowy). Fanom Caspian pewnie taki nastrój się spodoba, tym, co wolą Russian Circles, niekoniecznie.
Cóż, słuchając „Not For Want Of Trying”, siedziałem jak wryty i łowiłem każdy dźwięk. Przy tym krążku zaś, moje myśli zdają się uciekać w zupełnie inne strony. To ciekawe, bo oba te krążki w sumie nie różnią się od siebie zbyt wiele. Wiadomo, może na debiucie było więcej elektroniki, może na „Sing The Word…” gitary są cięższe i jest więcej sampli, ale to pierwsza płyta zaczarowała. Zaczarowała, bo była bardziej spójna, barwniejsza, więcej było na niej urokliwych dźwięków, zaś całość, mówiąc kolokwialnie, trzymała się kupy. A teraz… Odnoszę trochę wrażenie, że mam do czynienia z przerostem formy nad treścią. Delikatnym, ale jednak odczuwalnym.