To wyjątkowa i w szczególnym czasie tworzona płyta. Czasie ważnym dla Nicka Van Dyka, lidera tej amerykańskiej formacji. Pisze on zresztą o tym otwarcie na przedostatniej stronie dołączonej do albumu książeczki. W październiku 2008 roku zdiagnozowano u artysty straszne choróbsko – nowotwór krwi. Muzyk został poddany agresywnej terapii… To jednak nie o niej, ani o raku, ani tym bardziej o artyście jest ten album. To raczej wyraz pewnych przemyśleń, jakie zrodziły się w muzyku w związku z tymi trudnymi chwilami. Rozważań o życiu i śmierci, strachu, wierze, rozpaczy, nadziei oraz miłości. Jak napisał Dyk – tematyka albumu wynika oczywiście z jego własnych doświadczeń – ma on jednak nadzieję, że znajdzie ona odzew w każdym słuchaczu. Wagę tego wydawnictwa podkreśla fakt, iż artysta postanowił je zadedykować swojemu lekarzowi (z którym zresztą uwiecznił się na zdjęciu) i personelowi szpitala, którym dziękuje za uratowanie życia…
Ponoć wiele znakomitych w dziejach rocka płyt powstało w najtrudniejszych i najboleśniejszych dla ich twórców chwilach. Nie wiem, czy w związku z tym można o piątym studyjnym krążku Redemption napisać, iż jest najwybitniejszym dziełem w historii kapeli. Z pewnością - dla Van Dyka - najbardziej osobistym. Patrząc zupełnie na chłodno – to kolejny bardzo solidny krążek, który stawia Amerykanów w czołówce zespołów parających się czystym, niczym nie udziwnionym, klasycznym - chciałoby się powiedzieć – progmetalem. Progresywnym metalem, w którym faktycznie odzywają się wpływy Dream Theater, Fates Warning i Symphony X.
Jak zwykle, w przypadku ich muzyki, zalewani jesteśmy ogromną ilością świetnych i zarazem ciężkich, mocarnych, ciętych riffów. Dwa najlepsze znajdziemy w galopującym do przodu Noonday Devil oraz przedostatnim Stronger Than Death. Nie oznacza to wcale, że iście rzeźnickich, gitarowych popisów nie znajdziemy w innych fragmentach. Tonują je interesujące klawiszowe tła lub bardziej nowoczesne rozwiązania elektroniczne (choćby w Focus). W wielu momentach usłyszymy błyskotliwe gitarowe sola (No Tickets To The Funeral, Dreams From The Pit) i harmonicznie wykonane refreny (Perfect). To płyta niezwykle smutna. Ów smutek podkreśla – jedyny w swoim rodzaju – głos Raya Aldera, bolesny, jakby melancholijny.
Z drugiej strony, można odnieść wrażenie, iż panowie nieco zwolnili. Takiej ilości średnich i wolniejszych temp dawno nie serwowali. Dość powiedzieć, że jedną z najlepszych rzeczy na krążku jest balladowy Let It Rain. A skoro jesteśmy już przy rankingu najlepszych numerów, polecam szczególnie dramatyczny Blink Of An Eye oraz kończący całość i zarazem najdłuższy w zestawie Departure Of The Pale Horse. Muzykę i tekst dopełnia symboliczna grafika autorstwa Travisa Smitha, czyniąc z This Mortal Coil jedną z najciekawszych tegorocznych pozycji w progmetalowym światku.