Hope Dies Last śpiewa tym swoim smutnym głosem Ray Alder w czwartym na płycie utworze. Jakże wyjątkowe słowa w kontekście historii tej amerykańskiej formacji. Przypomnę, że jeszcze przed wydaniem dwóch poprzednich albumów u lidera grupy Nicka Van Dyka zdiagnozowano nowotwór krwi. W konsekwencji tegoż ostatni krążek This Mortal Coil, zresztą naprawdę dzięki temu przejmujący, został na swój sposób naznaczony tym faktem. Pięć lat po wspomnianym albumie Redemption powraca z The Art Of Loss, też w trudnych dla zespołu okolicznościach, bo nie tak dawno u gitarzysty Berniego Versaillesa wykryto tętniaka. I to też miało ogromny wpływ na obraz tej płyty.
Dlaczego? Bo formacja zdecydowała się zastąpić go zaproszonymi gośćmi. Zresztą nie byle jakimi. Na albumie za partie gitarowe odpowiadają Chris Poland, Marty Friedman i Chris Broderick, niegdyś związani z Megadeth, oraz Simone Mularoni. W ten sposób powstała kolejna interesująca płyta w ich dyskografii, która spodoba się miłośnikom progresywnego metalu. Wszystko co charakterystyczne u nich pozostało: tradycyjnie cięte, mocne gitarowe riffy o dosyć brudnym, matowym i surowym posmaku, połączone z intensywnym tempem, często jednak zmienianym. Stylistycznej wyrazistości dodaje im oczywiście barwa głosu Aldera.
Na The Art Of Loss królują jednak gitary w rękach kilku wioślarzy. Dlatego nie dziwią liczne, często mocno ekwilibrystyczne figury i dosyć skomplikowane, karkołomne sola gitarowe (The Art of Loss, Hope Dies Last, Thirty Silver). Redemption potrafi jednak też i zwolnić, choćby już w drugim Slouching Towards Bethlehem, czy That Golden Light, które tak naprawdę jest – jak na nich – zgrabną piosenką. Podoba mi się również rozpoczęty majestatycznie grającymi unisono gitarami The Center of the Fire, z ciekawym, jakby balladowym refrenem. Warto też zwrócić uwagę na ich wersję Love Reign O'er Me w oryginale wykonywaną przez The Who. Bo jest to Redemption zupełnie inne, bardziej hardrockowe. No i z wokalnym udziałem samego Johna Busha. Całość kończy kompozycja najdłuższa i chyba najbardziej wartościowa - At Day's End. Ponad 22 minuty muzyki różnorodnej, wielobarwnej, ciężkiej, ale i wzniosłej na koniec. Jedynym minusem może być tym razem nieco mniejszy potencjał melodyczny tego materiału w stosunku do This Mortal Coil, czy Snowfall On Judgment Day. Ale to i tak dobry, zasługujący na uwagę album.