1. The Suffocating Silence (6:37) 2.Bleed Me Dry (6:55) 3. The Death Of Faith And Reason (4:51) 4. Memory (9:30) 5. The Origins Of Ruin (2:47) 6. Man Of Glass (5:05) 7. Blind My Eyes (5:55) 8. Used To Be (6:08) 9. Fall On You (9:24)
Całkowity czas: 57:16
skład:
Ray Alder – vocals / Sean Andrews – bass / Nicolas Van Dyk - guitar, keyboards / Bernie Versailles – guitar / Chris Quirarte - drums
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
27.07.2007
(Recenzent)
Redemption — The Origins Of Ruin
Prawda jest taka, że po ostatniej płycie Redemption „Fullness Of Time” trochę się przejechałem. Moje dąsy brały się jednak głównie z ogromnych nadziei jakie w sobie żywiłem przed jej odpaleniem, o czym zresztą wyraźnie w recenzji napisałem. Bo to wcale nie była zła płyta… niemniej do trzeciego otwarcia Redemption zabierałem się jak do jeża. Po prostu nie miałem jakiegoś totalnego ciągu na natychmiastowe poznanie albumu Nicolasa Van Dyk’a i towarzyszących mu gwiazd. Parę razy - nawet całkiem świadomie - pominąłem go podczas moich ukochanych (pewnie Waszych też!) wizyt w muzycznych sklepach. Ostatecznie płyta trafiła na wysunięty jęzor mojego odtwarzacza „srebrzystych blaszek”. Tym razem miałem już jednak pewną przewagę. Dokładnie wiedziałem z czym to wszystko „trzeba jeść”. Nadziei wielkich sobie nie robiłem i… pomogło.
Być może wielu ortodoksyjnych zwolenników poprzedniego albumu kompletnie dobiję ale dla mnie ten album jest lepszy od swojego poprzednika sprzed dwóch lat, a grupa czyni nim mały kroczek do przodu. Może to delikatnie dziwić, gdyż filary podtrzymujące ten projekt pozostały niemalże te same. W zestawie muzyków nastąpiła jedna zmiana – Jamesa Sherwooda zastąpił na gitarze basowej Sean Andrews. Nie zmienił się producent materiału (Tommy Newton) ani autor okładki – powszechnie już znany i ceniony – Travis Smith. Nieznacznie zmieniła się koncepcja całości. Van Dyk odszedł od formy albumu koncepcyjnego, jak miało to miejsce w wypadku poprzednich dwóch płyt. Tym razem mamy do czynienia z odrębnymi „piosenkami”, które jednak łączy wspólny temat ludzkich słabości. Czyli wszystko na miejscu – łącznie z muzyką. Właśnie! Czas powiedzieć to wprost – panowie grają najklasyczniejszy z możliwych PROGRESYWNY METAL. Bez jakichś tam flirtów z orientalizmami, folkiem, gotykiem, industrialem czy ostatnio modną dyskoteką. Czysty jak łza i krystaliczny do bólu PROGMETAL.
Pierwszy kwadrans może nie nastraja zbyt optymistycznie. „The Suffocating Silence”, “Bleed Me Dry” i “The Death Of Faith And Reason” zdają się być idealną kontynuacją „The Fullness Of Time”. Jest ciężko, gęsto i szybko. Dodatkowo w końcówce pierwszego z nich Redemption kłania się bardzo nisko Dream Theater (ale chyba nie za to przez te wakacje koncertują razem z Teatrem Marzeń w Ameryce?). Wraz z czwartym „Memory” rozpoczynamy prawdziwą ucztę. Tempo lekko spada i zaczyna królować wielowątkowość, różnorodność, odpowiednia forma i… Ray Alder. Już w poprzedniej recenzji pisałem, że w Redemption śpiewa lepiej niż w swojej macierzystej kapeli czyli Fates Warning. A tu jest jeszcze lepiej! Wokale stworzone przez niego są niezwykle melodyjne zaś on wydobywa z siebie głos jak natchniony, z ogromną pasją. Kiedy trzeba agresywnie, w innych momentach bardziej melancholijnie. Niespełna dziesięciominutowy „Memory” tylko to potwierdza. Między innymi dzięki niemu to strasznie silny, a może i najlepszy punkt płyty. Następujący zaraz po nim utwór tytułowy przynosi to czego brakowało na „The Fullness Of Time”. Wytchnienie. Dwie i pół minuty spokoju. Ładna melodia prowadzona tylko przez głos Aldera i klawisze Dyke’a. Świetny zabieg pozwalający odpocząć przed ciężarem, który za chwilę nastąpi. Nie jest on jednak taki wielki, bo „Man Of Glass” to kolejna mocna kompozycja z kunsztownymi solówkami Nicka Van Dyke’a i Bernie Versaillesa. Ten sam schemacik mamy w rozpoczynającym się bardzo klimatycznie „Blind My Eyes” i fajnym pod względem melodycznym „Used To Be”. Płytę kończy kolejny długas – prawie dziesięciominutowy „Fall On You”, w ktorym mamy wszystko co dla progmetalu najważniejsze: zmiany rytmu, karkołomne perkusyjne przejścia i solowe pojedynki na gitarę i klawisze.
Choć wakacje, czas na wystawienie stopnia. Skoro album jest lepszy od swojego poprzednika, któremu dostała się szóstka (ale nie ta „szkolna”), tym razem musi być wyżej. Siódemka będzie chyba sprawiedliwa, bo choć czystość stylu zachowana to oryginalności próżno tu szukać.