Nowy album Redemption zatytułowany „The Art Of Loss” to nowa możliwość napisania o trudach życia. Amerykańska kapela bywała bowiem poważnie doświadczana. Jej opoka, klawiszowiec i gitarzysta Nick van Dyk przed kilkoma laty usłyszał wyrok: specyficzna odmiana nowotworu krwi, zaś u wiodącego gitarzysty Redemption Bernie Versaillesa w 2014 roku zdiagnozowano tętniaka. Obaj żyją. Choć Nick van Dyk już zawsze będzie zmagał się z chorobą, to szybko podniósł się z kolan i wrócił do aktywnego tworzenia, o czym świadczył już ostatni znakomity album studyjny zespołu, czyli „This Mortal Coil” z 2011 roku. Natomiast Bernie Versailles znajduje się obecnie na bojowym szlaku o przetrwanie, a najnowsze wydawnictwo Redemption, album zatytułowany „The Art Of Loss”, ewidentnie o jego nieobecności przypomina. Nie tylko z tego powodu, że dzieło zostało mu dedykowane, ale też ze względu na dość oryginalne zastępstwo Versaillesa.
Otóż tymczasową lukę po świetnym gitarzyście na szóstym albumie studyjnym zespołu z LA starali się uzupełnić licznie zaproszeni do nagrań gitarzyści, co ciekawe powiązani z Megadeth, Chris Poland, Marty Friedman i Chris Broderick, a także wywodzący się z włoskiej sceny i nieco mniej znany w środowisku Simone Mularoni. W zawartości „The Art Of Loss” można też usłyszeć charakterystycznego Johna Busha, który wokalnie wsparł Raya Aldera w utworze „Love Reign O'er Me”, będącym zresztą coverem z repertuaru The Who. Ponad nimi listę muzyków zaangażowanych w postanie „The Art Of Loss” tworzą oczywiście regularni członkowie kapeli, czyli wspominany Nick van Dyk, perkusista Chris Quirarte i basista Sean Andrews. Całość rozpisana na przeszło pięć kwadransów stanowi porządną dawkę metalu progresywnego, zagranego na bardzo wysokim poziomie, nieprzekombinowanego i wbijającego się głęboko pod skórę. To nie jest album, o którym łatwo zapomnieć.
Do meandrów „The Art Of Loss” wprowadza ostry, choć może nieco szorstki utwór tytułowy. Z miejsca daje się tu odczuć atrybuty tożsamości Redemption, właściwą kapeli zadziorność, szybkość, nieco przybrudzone gitary i subtelne wstawki klawiszowe, a także emocjonujące, wielopiętrowe solo gitarowe. Nade wszystko wyróżnia się tu charakterystyczny wokal Raya Aldera, będącego w tej chwili w moim odczuciu w ścisłej ekstraklasie wokalistów zdzierających struny w okolicach metalu progresywnego. Kompozycja tytułowa uświadamia również o gitarowym charakterze „The Art Of Loss” – wspominani wcześniej Simone Mularoni oraz Chris Poland wymieniają się tu zagrywkami jak opętani! Boję się zaryzykować hipotezę, że w związku z tym jest to najbardziej gitarowy materiał w dziejach Redemption, ale kolejne fragmenty tej płyty tylko tę hipotezę potwierdzają. Tyle, że zarówno Mularoni, jak i Poland, a także pozostali gitarzyści w zawartości „The Art Of Loss” nie pokusili się wyłącznie o dzikie improwizacje. Materiał tętni wszak niesamowitym klimatem. Wstępne partie gitarowe w utworze „Slouching Towards Bethlehem” świadczą, że kapela z LA tęskni za starymi, dobrymi latami dziewięćdziesiątymi ubiegłego stulecia. Zresztą sama kompozycja trochę w tęsknocie jest utrzymana. W ośmiu minutach muzycy Redemption wiją się niczym czarne węże, rozsiewają ponurą atmosferę i prowadzą przez korytarze melancholijnych znaczeń, aby wreszcie eksplodować w soczystym gitarowo-perkusyjnym instrumentarium.
Warto w tym miejscu zauważyć, że niektórzy fani Redemption mogą poczuć się nieswojo w wybranych fragmentach „The Art Of Loss” ze względu na nieograniczoną żadnymi normami ekspresję zaproszonych na krążek gitarzystów. Mularoni, Poland, Broderick i Friedman wypuszczają się na strunach tyle ile chcą, co łatwo dostrzec w kompozycjach o największym walorze progresywnym, takich jak „Slouching Towards Bethlehem”, „Hope Dies Last” albo potężnie rozbudowanym „At Day's End”. W każdym razie do tych wirtuozerskich zagrywek gitarowych można się przyzwyczaić, ponieważ ich natężenie rekompensuje nienaruszona tożsamość Redemption. Mroczne opowieści wyśpiewane przez Raya Aldera przypominają o tradycyjnym przesłaniu kapeli – o walce z przeciwnościami losu, o wierze i nadziei, o tym, że nie wolno się poddawać nawet wobec widma klęski, bólu, utraty. Dobrze mówi o tym między innymi przed chwilą wspomniana kompozycja „Hope Dies Last”, czyli w sumie przeszło dziesięć minut bardzo zmiennego, deszczowego klimatu, opartego na mozolnie budowanej gitarowo-klawiszowej strukturze, w której Ray Alder daje upust swojej nadzwyczaj głębokiej emocjonalności. Fenomenalny wokalista śpiewa, że nadzieja umiera ostatnia krzycząc i płacząc. To dalece intrygujące, a zarazem mroczne spojrzenie na istotę odchodzenia stanowi piękny symbol albumu „The Art Of Loss”. Szkło może się stłuc, wino może się rozlać, ale czy życie nie wymaga od nas poświęceń? Czy my potrafimy stanąć naprzeciw poświęceniom i unieść ich ciężar?
Jakkolwiek wiele trudnych pytań i wygłoszonych osądów stawia Redemption na krążku „The Art Of Loss” to nie wolno zapominać, że w sensie muzycznym mamy do czynienia z porządnym prog metalem. Konkretne strzały w stylu utworu tytułowego, a także numerów „Damaged”, „Thirty Silver” i efektownie zrobionego coveru The Who „Love Reign O'er Me” nie pozostawiają wątpliwości, kto dziś znajduje się w ścisłej czołówce przedstawicieli gatunku. To Redemption. Zespół, który nie potrzebuje tandetnego rozmachu, nadętych form i dopracowanej w każdym milimetrze produkcji. To bowiem doświadczenia są dziś sumą efektów twórczych kapeli z LA. W każdym razie wszystko, co zaprezentowali muzycy Redemption na krążku „The Art Of Loss”, włącznie z kapitalnym instrumentarium i takimi też wokalami, posiada jeszcze jedną cechę – szczerość. Nawet w objęciach nieco szorstkiego brzmienia muzyka Amerykanów niesie ze sobą autentyczne przesłanie i moc. Weźmy pod uwagę choćby ostrą balladę pod postacią „That Golden Light” z absolutnie znakomitą gitarą... van Dyka (!), a także kolejnymi przemyśleniami Raya Aldera o niebie i piekle, które nie mogą zostać niezauważone w świecie dojrzałych słuchaczy metalu progresywnego, preferujących ponad opowieściami o smokach, twarde obrazy z życia wzięte. Takim też jest kompozycja „The Center Of The Fire”. Utwór, który pyta o istotę człowieczeństwa. O problemy współczesnego człowieka, o jego kondycję i sposoby radzenia sobie z sińcami powstałym na ciele i na duszy.
Punktem kulminacyjnym albumu „The Art Of Loss” jest kompozycja zatytułowana „At Day's End”. W sumie przeszło dwadzieścia dwie minuty muzyki. Ten utwór nie jest najdłuższy w dziejach Redemption, ponieważ pod względem czasu trwania zajmuje drugie miejsce za wywodzącym się z debiutu „Something Wicked This Way Comes”, ale bez wątpienia ma szansę stać się najważniejszym wielowątkowym nagraniem amerykańskiego zespołu. To bowiem nie tylko oceaniczna próba znakomitych instrumentalnych i wokalnych możliwości Redemption. To wyróżniające się ponad przeciętność umiejętności tworzenia porywających, wielowątkowych historii. Zaprezentowane na liniach kompozycji „At Day's End” zagrywki gitarowe, perkusyjne i klawiszowe, dotąd rzadko spotykana w zespole elektronika i fragmenty psychodelii, a także doskonały Ray Alder złożyły się na piorunujący efekt. Historia tego utworu w pełni rozwija się i tak też wygasa przy obecności zmysłów słuchaczy, prowadzi ich pomiędzy prog rockowymi i metalowymi przełomami XX i XXI wieku, wzrusza, złości, intryguje, przeraża, kołysze, czaruje i... daje nadzieję. Nie chodzi mi tu wyłącznie o znakomitą wartość kompozycji „At Day's End”, jak również całego nowego albumu „The Art Of Loss”, ale o kondycję współczesnego prog metalu, który dzięki takim kapelom, jak Redemption broni się przed tandetą.
W sumie więc, pomimo licznych niesprzyjających doświadczeń, twórczość zespołu z LA pozostaje na najwyższym poziomie. A być może muzycy Redemption w rezultacie owych doświadczeń nie ulegli zepsuciu? Muzyka zaprezentowana przez Amerykanów na krążku „The Art Of Loss” stanowi chirurgiczny przykład tego w jaki sposób brzmi fantastycznie, szczerze i klimatycznie skomponowany i zagrany metal progresywny. Nie ma na tym krążku miejsca na półśrodki i nie ma przestrzeni na wpływy gnijącego środowiska. W muzyce Redemption chodzi o dzielenie się doświadczeniami ze słuchaczami, przenoszenie ich do świata prawdziwych przeżyć, tak aby mieli możliwość zapoznania się z prog metalową sztuką – jej wyniosłością, jej upadaniem, a nade wszystko jej trwaniem. Pomimo. Wobec. Wprost.