Ostatni duży album Stevena Wilsona, wydany w ubiegłym roku "Hand. Cannot. Erase.", był nie tylko moim zdaniem geniuszem rocka progresywnego i przyszłym symbolem dla pokoleń tego w jaki sposób na początku XXI wieku trzymał się ten pojemny gatunek. Być może sam angielski muzyk zdaje sobie z tego sprawę dlatego w tle wielkiego artystycznego sukcesu wspomnianego albumu pośpiesznie wydał krążek zatytułowany "4 1/2". To mały album, będący jak sama nazwa wskazuje czymś pomiędzy czwartym a piątym materiałem solowym w dorobku Stevena Wilsona. W sumie to około trzydziestu siedem minut muzyki, sześć utworów i dość spora świta instrumentalistów i wokalistów, którzy na "4 1/2" wystąpili, czyli nie licząc głównego autora Adam Holzman, Dave Kilminster, Guthrie Govan, Nick Beggs, Craig Bundell, Marco Minnemann, Chad Wackerman, Theo Travis i Ninet Tayeb. Pomimo, że wszyscy nie spotkali się w jednym miejscu, a krążek jest raczej zbiorem najlepszych odrzutów (...choć to szalenie krzywdzące słowo!), to warto dać mu szansę.
Dwa spośród sześciu utworów tworzących "4 1/2" pochodzą z sesji do wspominanego albumu "Hand. Cannot. Erase." - chodzi o "Sunday Rain Sets In" i "Happiness III", zaś kompozycja "Year Of The Plague" to pozostałość po sesji do trzeciego solowego dzieła Stevena Wilsona pt. "The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)". Tymczasem trzy kolejne utwory, tj. "My Book Of Regrets", "Don't Hate Me" i "Vermillioncore" nie posiadają jeszcze fonograficznej historii. Całość nie ma oczywiście tego kapitalnego ładunku emocji, złożoności i rozbudowania, jak w przypadku albumu "Hand. Cannot. Erase.", ale bez wątpienia może cieszyć fakt, że Steven Wilson zdecydował się na wydanie małego albumu. Znalazły się tu bowiem prog rockowe perełki, które powinny zainteresować fanów gatunku i stylu, w którym tworzy angielski wizjoner rocka. Owe perełki nie są niestety ze sobą połączone choćby nicią jakiegoś konceptu. Stanowią raczej zbiór utworów, choć nie kompilację, które trzeba rozpatrywać nie jako całość, ale patrząc na jej poszczególne fragmenty. To dość niespotykana praktyka jeśli chodzi o albumy podpisane inicjałami SW.
W każdym razie tożsamość Stevena Wilsona bez trudu daje się rozpoznać już po pierwszych dźwiękach prawie dziesięciominutowego utworu "My Book Of Regrets". Charakterystyczne gitary, mające w sobie coś bardzo finezyjnego, żwawo wchodzą w kokieterię ze słuchaczem. Steven Wilson często zmienia tu tempo, przyspiesza, zwalnia, maluje dźwiękiem wspaniałą solówkę gitarową, pożycza trochę kosmicznej elektroniki od Adama Holzmana, a także na swoich gitarach często łamie strukturę kompozycji, która z pewnością mogłaby wejść do repertuaru Porcupine Tree albo być mocnym punktem "Hand. Cannot. Erase.". Warto powiedzieć, że ten numer został wypełniony licznymi instrumentalnymi przestrzeniami, często sprawiającymi wrażenie improwizowanych, choć nie zabrakło tu także nostalgicznego głosu Stevena Wilsona. To właśnie jedna z pereł, o której wcześniej wspomniałem. Przy tego typu kompozycjach po prostu nie sposób nie docenić wielkości i znaczenia Anglika na współczesnej scenie rocka progresywnego. Anglika, który w ostatnich latach mocno eksperymentuje, a ilustracją owych eksperymentów, być może symbolicznym ich zamknięciem, jest pozostałość po bardzo lirycznym albumie "The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)", czyli instrumentalny utwór "Year Of The Plague". Trudno powiedzieć dlaczego w swoim czasie nie wszedł do tracklisty wywołanego dzieła. Tym bardziej, że rozmaite olśnienia pod postacią instrumentów smyczkowych i klawiszowych, delikatnego chóru, a nade wszystko wspaniałego klimatu wręcz hipnotyzują. To kolejna interesująca kompozycja Stevena Wilsona.
Bliżej jego aktualnym dokonaniom znajduje się utwór "Happiness III", który z miejsca osadza się w klimacie "Hand. Cannot. Erase.". To dynamiczna, soczysta, gitarowa kompozycja, choć niewyróżniająca się niczym szczególnym wobec pozostałych numerów z tracklisty "4 1/2". Rzekłbym, że to dobry rockowy kawałek, ale o wiele bardziej pasujący do szerszego konceptu, aniżeli do samodzielnych wędrówek po zmysłach słuchaczy. Inaczej jest w przypadku najkrótszego w secie nowego albumu Stevena Wilsona utworze "Sunday Rain Sets In". Choć to przecież brat "Happiness III", to w tym krótkim numerze dzieją się rzeczy dziwne, eksperymentalne, mroczne i trudne. To przygnębiająca kompozycja instrumentalna, oparta na dialogu gitary z instrumentami klawiszowymi, surrealistyczna nawet jak na umysł Stevena Wilsona. Z tego klimatu nie wyciąga "Vermillioncore". To jedyna taka sytuacja w przypadku "4 1/2", że dwa utwory pasują do siebie w sensie konceptualnym. Rzekłbym nawet, że "Sunday Rain Sets In" stanowi dobry wstęp do swawolnego "Vermillioncore", numeru jakby wyjętego z innej epoki, najpierw pulsującego w starym amerykańskim stylu przełomu lat 50. i 60., następnie zaś rozpędzonego iście histerycznie. Gitary Stevena Wilsona dostały tu jakiegoś szaleństwa. Są naprawdę drapieżne!
Trwającą prawie trzydzieści siedem minut EP-kę wieńczy kompozycja pt. "Don't Hate Me", wymyślona jeszcze w 1998 roku, gdzieś pomiędzy albumami "Signify" a "Stupid Dream" Porcupine Tree. To kawał historii! W istocie tę dziejową wrażliwość daje się odczuć od pierwszego dźwięku kompozycji. Trochę mrocznej, zdecydowanie osadzonej w klimacie macierzystego zespołu Stevena Wilsona, dodatkowo urozmaiconej wspaniałymi wokalami Ninet Tayeb i przejmującym tekstem. Zachwycają tu także niebanalne przełamania struktury utworu, liczne instrumentalne solówki i improwizacje (na czele z genialnym saksofonem Theo Travisa), czy wręcz czarodziejski klimat - to czysta esencja brytyjskiego rocka progresywnego, o której trudno pisać w prostych słowach. Absolutnie porywające mistrzostwo. Szkoda więc, że Steven Wilson nie zdecydował się stworzenia szerszego konceptu wokół niektórych zaprezentowanych na EP-ce utworów, choć przecież zdarzają się płyty długogrające, które trwają krócej, niż "4 1/2"... mimo wszystko brak motywu przewodniego wiążącego utwory Stevena Wilsona na jednej płycie to dość dziwne zjawisko. Pomijając tą drobną niedogodność trudno nie docenić zaprezentowanej kolekcji utworów. W kilku słowach: Steven Wilson w wybornej formie.