Czekając na Przyszłość, czyli cykl o solowych płytach Stevena Wilsona - Część 5.
Lata 2009-2013 upłynęły Stevenowi Wilsonowi pod znakiem romansu z dawnym rockiem progresywnym. W tym czasie Brytyjczyk zajmował się remiksowaniem i remasterowaniem klasycznych dzieł m.in. Jethro Tull i King Crimson, co odcisnęło piętno na jego twórczości. The Raven... był płytą bardzo dobrą, ale trochę za mało Wilsonową, zaś Grace for Drowning najlepiej pominąć milczeniem. Dość powiedzieć że zarzuty, jakoby Steven utracił swoją tożsamość, nie były wcale pozbawione podstaw. Czwarty solowy album muzyka nareszcie zrywa z tymi wpływami - Steven Wilson ponownie gra Stevena Wilsona! Czego zatem można się spodziewać po Hand. Cannot. Erase.? Przede wszystkim chwytliwych melodii i świetnie wykonanych partii instrumentalnych - powrócił bowiem cały skład z The Raven That Refused to Sing: Nick Beggs (bas/Chapman Stick), Adam Holzman (instrumenty klawiszowe), Guthrie Govan (gitara), oraz Marco Minnemann (perkusja).
Motywem przewodnim Hand. Cannot. Erase. jest historia Joyce Carol Vincent - mieszkanki Londynu, która pewnego dnia... po prostu zniknęła. Ciało kobiety znaleziono w jej własnym mieszkaniu, przed telewizorem. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że stało się to dopiero po trzech latach. Kobieta miała przyjaciół, rodzinę, mieszkała w wielkim mieście, ale przez cały ten czas nikt nie zauważył jej zniknięcia. Steven, zainspirowany dokumentem Dreams of a Life, zdecydował się poświęcić opowieści o życiu i śmierci Joyce cały album.
Historię rozpoczyna First Regret - ambientowa miniaturka, stanowiąca wprowadzenie do pełnego sprzeczności 3 Years Older. Już pierwszy "właściwy" utwór na płycie jest pełen z pozoru niepasujących do siebie elementów - mamy nieustępliwy, momentami agresywny bas, spokojny fortepian, dostojnie brzmiący melotron, piękne plamy dźwięków gitar, pokręcone klawiszowe wstawki, a wszystko doprawione piosenkowymi fragmentami przypominającymi Blackfield. Chyba tylko Steven Wilson mógł sprawić, żeby to wszystko brzmiało jak jeden spójny utwór. Co za fantastyczne otwarcie! Niezwykle bogato zaaranżowany jest też utwór tytułowy. Pojawia się tu cała masa instrumentów, ale nawet na moment nie pozbawiają one Hand Cannot Erase charakteru nośnej, pop-rockowej piosenki. Oparty na transowym rytmie Perfect Life szokuje wiodącą rolą elektroniki - poza programowaną perkusją mamy tu syntezatory, fortepian elektryczny... Trip-hopowy nastrój stopniowo ustępuje miejsca rozrastającej się do olbrzymich rozmiarów barwnej, prawie symfonicznie brzmiącej aranżacji. Jednym z najmocniejszych punktów krążka jest Routine, zaśpiewane w duecie z izraelską wokalistką Ninet Tayeb. Z początku może się wydawać, że to zwykła piosenka (mamy nawet Wilsonowe "la la la"), ale kolejne dźwięki szybko wyprowadzają z błędu. Ze stonowanego fragmentu w środku utworu wyłania się powoli solo gitarowe, powraca Ninet, a gdy muzycy zaczynają grać ostrzej, jej głos zaczyna wprost szybować. Niesamowity występ. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że jedyne co mogłoby Routine poprawić, to więcej śpiewu Tayeb (niedowiarków odsyłam do wykonania z koncertówki Home Invasion - w pustej Royal Albert Hall utwór ten wybrzmiał wprost rewelacyjnie). A skoro już o Home Invasion mowa - utwór, od którego pochodzi tytuł wspomnianego albumu koncertowego można zdefiniować jako stary prog w nowej oprawie (strukturą nieodparcie przypomina mi Floydowskie Money). Mamy tu sporo nieoczywistych klawiszowych i gitarowych zagrywek, które w połączeniu z przetworzonym wokalem i darem Stevena do tworzenia zapadających w pamięć momentów tworzą naprawdę udany numer. Ale to jedynie przystawka - daniem głównym jest tu Regret #9, należące w całości do Adama Holzmana. Co za występ! Takiego popisu nie powstydziłby się sam Rick Wakeman. Wszystko wieńczy gitarowa figura Guthrie'ego Govana, ale to solo Holzmana na syntezatorze Mooga jest tu punktem kulminacyjnym. Spokojnie, gitarzysta-wirtuoz jeszcze będzie miał swoje pięć minut. Krótka akustyczna pioseneczka - Transience - pozwala słuchaczowi wziąć głęboki oddech i przygotować się na najważniejszy utwór na płycie. Bo Ancestral to nie tylko punkt kulminacyjny całego albumu, ale chyba najlepszy ze wszystkich "długasów" jakie wyszły spod pióra Stevena. Wszystko opiera się na patencie znanym choćby z Arriving Somewhere But Not Here, ale to właśnie Ancestral doprowadza ów schemat do perfekcji. Spokojne wprowadzenie z fletem i smyczkami po kilku minutach eksploduje i rozwija się w najlepszą partię, jaką Wilson kiedykolwiek zaśpiewał. Niczym w filmach Hitchcocka - zaczyna się od trzęsienia ziemi, później napięcie stale rośnie. A gdy Steven wykrzykuje ostatnie "come back", na pierwszy plan wysuwa się Guthrie Govan z jedną z najpiękniejszych solówek jakie w życiu słyszałem. Rewelacja. Po tym, zgodnie ze wzorem Arriving..., czas na część agresywną, chwilami wręcz metalową - i w niej również wszystko doprowadzone jest do perfekcji. Po takim muzycznym katharsis potrzeba chwili ciszy. Z niej wyłania się powracający motyw, tym razem zapowiadający Happy Returns - moim zdaniem jedną z najładniejszych i najbardziej poruszających piosenek w katalogu Stevena. Subtelny fortepian, smyczki, gitarowe plumkanie, i moje ukochane Wilsonowe "la la la" - coś pięknego! Ten utwór nigdy nie przestanie wywoływać u mnie uśmiechu. Na finał Guthrie "przemycił" ostatnią solówkę, po której zostajemy już tylko w towarzystwie Adama Holzmana, stukającego leniwie w klawisze...
Podobno od arcydzieł byli Floydzi, Genesis, King Crimson, Camel. Oczywiście nie mam zamiaru tego negować, byłoby to zresztą nie na miejscu - recenzuję przecież płytę progresywną, a na ramionach wspomnianych gigantów stoi cały ten gatunek. Ale słuchając Hand. Cannot. Erase. trudno mi znaleźć cokolwiek, czego mógłbym się przyczepić. Brzmienie płyty jest czyściutkie, utwory poukładane w idealnej kolejności, a przede wszystkim - ogromna część utworów wżera się w głowę i nie pozwala o sobie zapomnieć. Gwarantuję, że po odsłuchu tego albumu złapiecie się na nuceniu "Together we have this love..." czy przyśpiewkowego refrenu Happy Returns.
W całej swojej karierze Steven nagrał niezliczone ilości płyt (w tym znaczną większość stanowią płyty przynajmniej dobre), ale żadna nie porwała mnie tak, jak Hand. Cannot. Erase. Dla mnie najlepsza i najważniejsza płyta progresywna XXI wieku i w pełni zasłużona dziesiątka. Wstyd nie znać.