Doprawdy ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, czy ten najnowszy album jest wyraźnym zaskoczeniem, czy też dziełem, którego można się było w jakiś sposób spodziewać. Z jednej strony tegoroczna propozycja Wilsona wydaje się być naturalną konsekwencją muzycznej ewolucji (czy może bardziej zainteresowań) artysty, zapoczątkowanej do pewnego stopnia na ostatnim wydawnictwie, jak i sugerowanej przez samego zainteresowanego w wywiadach, jakich udzielał niedługo po opublikowaniu płyty Hand Cannot Erase. Z drugiej jednak, to przecież wytwór twórczej wyobraźni samego WILSONA, a nie jakiegoś pierwszego lepszego muzyka, więc skierowanie się w stronę bardziej poprockowej stylistyki mogłoby uchodzić za niczym nie uzasadnioną woltę, zdradę muzycznych ideałów i zaprzedanie się pokusom lukrowanej komercji. Jak jest zatem naprawdę?
Myślę, że sam bohater niniejszego tekstu ma to w głębokim poważaniu. Brytyjczyk doszedł już przez lata do takiego stadium swojej muzycznej drogi, w którym nie musi niczego udowadniać ani oglądać się na oczekiwania widowni. Robi to co chce i oddaje się temu co aktualnie najbardziej go frapuje, a cała odbiorcza gawiedź musi niestety to zaakceptować i się temu podporządkować, o ile w ogóle chce mieć z takim nietuzinkowym typem do czynienia. Daleki jednak jestem od kategorycznych uogólnień, że To the bone to płyta sensu stricto popowa, świadcząca wyłącznie o wprowadzonych w życie fascynacjach Brytyjczyka muzyką lat 80-tych, że to z perspektywy jego dotychczasowych osiągnięć jakiś zdecydowany krok w tył, czy skok na kasę. Zawartość trzyma poziom i nie jest plastikowa, co nie znaczy że piszącemu te słowa przypadła najbardziej do gustu najnowsza propozycja bosonogiego. Pierwsze wrażenie jakie nasuwa mi się po kilkunastokrotnym przesłuchaniu tej płyty jest takie, że stanowi ona w pewnym sensie muzyczną autobiografię autora, podsumowanie jego solowej kariery, trochę na wzór In absentia z repertuaru macierzystego zespołu Porcupine Tree. Już sama okładka mogłaby wskazywać, że to właśnie twórca jest w tym wszystkim najważniejszy. Nie jest to w moim przekonaniu wyraz jakiejś megalomanii czy kreowania się wizualnie na nowego popowego boga dla małolatów, ale raczej odzwierciedlenie tego czym ta płyta jest. To wołanie do słuchacza w stylu, patrzcie jaki jestem, lubię zatapiać się w gęstych fakturach dźwięków, podlanych progresywną estetyką, ale tak samo nieobce mi są skoczne, taneczne, mainstreamowe rytmy i dźwięki; to może nawet wadzenie się z dotychczasowym słuchaczem i testowanie bezwarunkowego przywiązania fana do artysty bez względu na to jaką tym razem drogę ów artysta wybrał; to może też z kolei zachęta dla tych, którzy nie mieli dotąd szczęścia poznać kogoś tak wyjątkowego na muzycznej scenie. No dobrze, mniejsza o te filozoficzne dywagacje, ale co tak naprawdę z tego wyszło i czy może się przede wszystkim podobać?
Dla mnie to po prostu dobra płyta. Ma w sobie momenty genialne, ale również osiada miejscami na mieliznach. Ze względu na przyjętą formę wyrazu nie jest też wyjątkowa, specjalnie oryginalna, ale uszy z pewnością nie więdną, nawet przy entym przesłuchaniu. To co może najbardziej przeszkadza i burzy całościowy jej odbiór to zbyt duża eklektyczność gatunkowa, szarpanie klimatem, nagłe burzenie emocjonalnych nastrojów, które tracą w zestawieniu ze zmianami tempa i gatunkową mozaiką. Nie zachwyca niestety też do końca wokal i to nie tylko Wilsona, ale zaproszonych też na płytę gości (już bardziej przekonuje szwajcarska wokalistka Sophie Hunger w utworze Song of I niż tak bardzo chwalona Ninet Tayeb). To co na pewno zasługuje na uwagę to jak zwykle przekonujące, sugestywne i perfekcyjnie wykonane partie instrumentalne, które inkrustowane w większości tzw. popowych numerów upiększają je po prostu i sprawiają, że nie potrafię jednoznacznie skrytykować artysty za ogólne uproszczenie muzycznego przekazu. Niemniej jednak nawet one mogą trochę blaknąć i tracić na wartości jeśli towarzyszą, w gruncie rzeczy, przeciętnym liniom melodycznym, choćby w takich utworach jak Nowhere now czy The same asylum as before. Na szczęście tego typu zestawień nie ma zbyt wiele i gdyby pominąć oba wymienione wyżej utwory, plus najsłynniejszy już chyba na albumie Permanating, czy nawet wielbione w szerokich kręgach (choć nie wiem tak naprawdę dlaczego) Pariah, to rzeczona płyta oscylująca wokół trzech kwadransów byłaby naprawdę dużej klasy dziełem.
Cały album do złudzenia przypomina mi wyścig kolarski, w którym na czoło ciężkiego podjazdu wysforował się ambitny i nie do zajechania młody wilk. W pogoń za nim pognała trzyosobowa grupa pościgowa, dzielnie pedałująca na całym odcinku górskiej części etapu, ale dogonić samotnego lidera już raczej nie będzie w stanie. A na samym końcu, z kilkunastominutową stratą, nie do odrobienia w żadnym z możliwych scenariuszy ślamazarnie podąża szary, niczym się nie wyróżniający peleton. I taka jest ta płyta. Ciągnie ją i winduje do góry lokomotywa w postaci wspaniałej perełki jaką jest utwór Refuge. To w ogóle jeden z lepszych kawałków jakie wyszedł spod pióra Wilsona w całej jego karierze. Ponad sześć i pół minuty gęstej faktury dźwiękowej, najlepszej na płycie partii wokalnej, występującej w towarzystwie wspaniałej gitary i harmonijki, której pojawienie się w tym miejscu poczytuję za strzał w dziesiątkę, patent ubarwiający i wnoszący wyjątkowo świeży powiew w strukturę utworu. Emocje, które nie zawsze były u Wilsona wyraźnie obecne, gdyż często przegrywały ze sterylną produkcją, tym razem wiodą prym i obecne są przez cały czas trwania tej genialnej piosenki. A kim są ci trzej maruderzy, którzy ośmielają się gonić samotnego jeźdźca? Przede wszystkim kolejny klasyk Wilsona, stworzony na modłę tych z ostatnich lat w postaci złożonego i w znacznej części instrumentalnego Detonation, który stanowi wyraźne nawiązanie do bujnych progresywnych pasaży i zmian tempa. Ciekawa, choć miejscami monotonna, rywalizacja sekcji rytmicznej z gitarą pozwala jednak pozytywnie ocenić ten utwór mimo, że od takiego Ancestral czy Anesthetize dzielą go raczej lata świetlne. W następnej kolejności czeka mocny, rockowy, pełen energii People who eat darkness, w którym najwyraźniej słychać echa dokonań Porupine Tree z ostatnich dwóch, trzech płyt i na każdej z nich numer ten niewątpliwie wzbogacałby całą ich zawartość. Niby nic specjalnie złożonego, ale w kontekście pozostałych lekkich wyskoków utwór ten prezentuje się naprawdę okazale. No i na koniec epilog, wyjątkowo udane zakończenie płyty, z jedną z najlepszych linii melodycznych na albumie, którą uzupełnia dosyć krótka ale bajeczna solówka gitary. Jeśli to miałby być ten skręt w stronę popu to nie mam nic przeciwko temu, aby znalazł swoją kontynuację na kolejnym wydawnictwie. Zresztą tak szczerze powiedziawszy, to podobne słowa należą się prologowi, otwierającemu zestaw tematowi tytułowemu To the bone, w którym jest niemal wszystko co świadczy o jakości i zawartości całej płyty. Dosyć prosta, ale niebanalna a przy tym wpadająca w ucho melodia, po czym w miarę rozbudowana jak na standardy gatunkowe wciągająca część instrumentalna.
I to właściwie byłoby na tyle z wartych odnotowania momentów, gdyż pozostały repertuar to rzeczywiście jest mainstreamowa przeciętność, która niczym co prawda nie razi, ale głowy nie urywa. Zlewa się ze sobą i dobrze że jest w miarę poprzetykana innymi, trzymającymi znacznie wyższy poziom utworami co sprawia, że nie odrzuca po kilku przesłuchaniach. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że próbując wzbogacić niektóre muzyczne propozycje, Wilson dopuszcza się zabiegu skazanego ostatecznie na porażkę, a mianowicie próbuje w obrębie jednego utworu mieć ciastko i zjeść ciastko. Stara się jednocześnie pokazać światu swoje odświeżone i uproszczone oblicze, a z drugiej strony nie pozwala zapomnieć, w instrumentalnych popisach, z jakich korzeni się wywodzi. Z przykrością muszę stwierdzić, że na tak krótkim odcinku w ramach pojedynczych epizodów, typu Nowhere now, The same asylim as before czy Permanating konstrukcja ta nie przynosi zamierzonych rezultatów. A Permanating (nie mogę się powstrzymać) nie ukazuje wcale inspiracji i zamiłowań Wilsona popem lat 80-tych; to nie jest wzorowanie się na Abbie, to jest ordynarne zerżnięcie Abby, zwłaszcza w refrenie.
Chciałbym jednak wyraźnie podkreślić, że wskazane powyżej mankamenty nie przekreślają, w moim poczuciu estetyki, wartości tej płyty jako całości, a wystawiona jej ocena jest odzwierciedleniem moich szczerych uczuć. Nad wieloma utworami nie sposób przejść obojętnie i bez wątpienia stanowić one będą w przyszłości kanon artysty i uchodzić za dużej klasy osiągnięcia. Problem związany jest raczej z nierówną zawartością i upychaniem trochę na siłę na jednym albumie wszelakich zainteresowań Brytyjczyka. Ma on do tego oczywiście pełne prawo, czego dałem wyraz na początku tego tekstu, ale mnie to nie musi przekonywać. Sprawia jedynie, że albumu słucha się co najwyżej przyjemnie, a to dla tej klasy artysty i jego bagażu dotychczasowej twórczości, która nigdy nie była mi obojętna, nie jest wystarczające. Po prostu oczekiwałem czegoś innego od faceta, który nagrywał kiedyś The sky moves sideways czy Arriving somwhere but not here.