Czekając na Przyszłość, czyli cykl o solowych płytach Stevena Wilsona - Część 7.
Początki poniższego tekstu sięgają dnia premiery To the Bone. Pierwszym zdaniem, które zapisałem wtedy na kartce było: "Oj, oberwie się Wilsonowi za ten album". I jak pokazał czas, nie pomyliłem się ani trochę. Wielu słuchaczy oskarżyło Brytyjczyka o "sprzedanie się" i porzucenie ambitnego grania na rzecz mainstreamowego popu. Pewnie, łatwiejsze to wszystko w odbiorze niż jazzujący The Raven That Refused to Sing (and Other Stories), ale czy przez to gorsze? Moim zdaniem nie - przecież muzyka Stevena Wilsona zawsze miała w sobie coś wpadającego w ucho. Spójrzmy choćby na Trains, Lazarus, Piano Lessons, czy zdecydowaną większość płyty Lightbulb Sun - a to tylko wierzchołek góry lodowej! Sprawdźmy zatem, jak wypada album Stevena inspirowany takimi gigantami popu jak Peter Gabriel, Kate Bush, czy Tears for Fears.
Wilson zaczyna z wysokiego C - To the Bone to rozbujany numer z energetyzującym refrenem. Do tego pełen zmian tempa, trochę popowy, trochę progresywny - idealna definicja całej płyty! Właśnie taką rolę powinien pełnić utwór tytułowy. U Stevena tradycją jest mocne otwarcie albumu - To the Bone zdaje ten egzamin na piątkę. Tempa nie zwalnia Nowhere Now - ten utwór wręcz promienieje radością! To po prostu przyjemny, beztroski pop-rock, i ja tego wesołego Stevena kupuję. Zresztą, jak często zdarza się Wilsonowi nagrać coś tak radosnego? Nowhere Now powinien hulać po wszystkich stacjach radiowych. W Pariah po raz pierwszy widać, jak wielką inspiracją jest dla Stevena Peter Gabriel. Zwróćmy uwagę na konstrukcję utworu - Wilson śpiewa zwrotki, Tayeb refreny... Czyżby nowe Don't Give Up? Melancholijne piosenki o miłości i związkach to środowisko, w którym Steven czuje się bardzo dobrze - Pariah jest na to kolejnym dowodem. Czarowny klimat brutalnie niszczy The Same Asylum as Before - moim zdaniem zdecydowanie najsłabszy moment płyty. Steven nadużywa falsetu, przez co całość staje się dość irytująca. Najchętniej pozbyłbym się go z płyty w ogóle, ale jeśli już musi być - niech będzie. Tylko czemu akurat w tym miejscu? Kolejność utworów to spory problem To the Bone - przez takie przejścia sprawia wrażenie bardzo niespójnej. Można było tak pięknie przejść z Pariah do Refuge... No właśnie, Refuge. Z początku kojarzy mi się z Mercy Street (ponownie Peter Gabriel) - tylko fortepian Adama Holzmana i głos Wilsona... Napięcie stopniowo narasta, dołączają kolejne instrumenty, aż wreszcie Steven przy akompaniamencie bębnów wykrzykuje:
My dear wife and my children of God, the borders were already drawn for us
Hold on to life in this refuge of dirt, and search for a place you can breathe again
Ładunek emocji jest powalający, a potęgują go aż trzy solówki: wybitny popis Marka Felthama na harmonijce, przechodzący w solo gitarowe (tu Paul Stacey), by zaraz potem przekazać pałeczkę klawiszom Holzmana... Mistrzostwo. Prawie siedem minut muzycznej maestrii, zakończone tak jak się zaczęło - prawie szepczącym głosem Wilsona w połączeniu z fortepianem... Przepiękny utwór. A następnie, w słowach samego Stevena: "We're gonna play an awesome pop song, you're gonna disco dance - this is called Permanating!" Po takiej zapowiedzi co bardziej ortodoksyjni słuchacze rocka progresywnego zapewne rzucili To the Bone w kąt. Wilson nagrał sequel Mamma Mia! Pogodnie brzmiące pianino, falset Stevena, do tego ten Bollywoodzki teledysk... Koszmar? Moim zdaniem wręcz przeciwnie - ta "jasna" strona muzyka naprawdę mi się podoba. Zresztą do tej pory Wilson raczej nie popełnił nic tak jednoznacznie radosnego. Kupuję! Blank Tapes to duet Stevena i Ninet w formie wyciszającej, stonowanej miniaturki, pozwalającej słuchaczowi na oddech przed czerpiącym z alternatywy i grunge'u People Who Eat Darkness. Muzycznie jest naprawdę nieźle - utwór potrafi rozbujać, a wykonanie z koncertowego albumu Home Invasion wypada jeszcze lepiej (szczególnie wokalnie - wściekły, warczący Steven brzmi rewelacyjnie). Zdecydowanie najbardziej rockowy numer na płycie - osobiście kojarzy mi się z Them Crooked Vultures. Natomiast od strony tekstowej wypada wręcz infantylnie: I live in a flat next door and I can hear you fuck your girlfriend through the wall - co by nie mówić, nie jest to szczytowy poziom pióra Wilsona. Nadrabia za to genialnym, Lovecraftowskim teledyskiem w reżyserii Jess Cope, która parę lat wcześniej swoim klipem uświetniła The Raven That Refused to Sing. Jedną z najciekawszych pozycji na płycie jest trip-hopowy Song of I, zaśpiewany w duecie z Sophie Hunger. Zimna elektronika utrzymuje ten utwór w bardzo niepokojącym nastroju - może budzić skojarzenia z Gabrielowskim Up. Ciekawostką są tu smyczki, zadziwiająco dobrze współgrające z zaprogramowanym pulsem. Poszukiwaczy progresywnych brzmień ucieszy zapewne najdłuższy w zestawie Detonation. A przynajmniej z założenia, bo rzeczywistość wcale nie wygląda tak kolorowo - tekstowo wypada świetnie, ale niestety nudzi od strony muzycznej. Funkowa, rozimprowizowana końcówka jest naprawdę intrygującą i dobrze wykonaną nowinką, ale pierwsze pięć minut to powtarzanie jednego riffu - na dodatek nie jest on zbyt ciekawy. Te same kilka dźwięków zajmuje ponad połowę całego utworu! Detonation szybko zaczyna dłużyć się i irytować - a szkoda, bo sam pomysł miał sporo potencjału. Wszystko to z nawiązką wynagradza najlepsza kompozycja na płycie - Song of Unborn. Prześliczny, utrzymany w klimacie Hand. Cannot. Erase. - wręcz idealny na zakończenie. Wilson wyśpiewuje pełen nadziei tekst, a podniosły finał po prostu zwala z nóg. Słyszałem ten utwór już setki razy, a i tak zawsze udaje mu się chwycić mnie za serce. Song of Unborn to najpiękniejszy sposób, w jaki można powiedzieć "nie bój się".
To the Bone to z pewnością najbardziej przystępny i jednoznacznie popowy album Stevena. Wydaje mi się też, że najbardziej osobisty - muzyk postawił siebie na pierwszym miejscu i zdecydował się nagrać coś, na co miał ochotę on sam. Nie zważał na oczekiwania fanów, żądających kolejnego albumu Porcupine Tree, czy Hand. Cannot. Erase. II. Steven Wilson jednoznacznie pokazał, że tworzy przede wszystkim dla siebie - i udowodnił to zarówno przez muzykę zawartą na To the Bone, jak i oprawę graficzną albumu. Pierwszy raz bowiem widzimy na okładce prawdziwą twarz muzyka, a nie w postaci sylwetki (Get All You Deserve, Unreleased Electronic Music) czy rysunku (Cover Version). Podobnie postąpił swego czasu Peter Gabriel - na okładkach pierwszych czterech płyt byłego frontmana Genesis, jego zdjęcia poddane są różnym zabiegom oszpecającym. Dopiero na So artysta zdecydował się umieścić swoją twarz bez obróbek. To the Bone to z pewnością płyta mogąca zachęcić słuchaczy do zagłębienia się w dyskografię Stevena Wilsona. Całość sprawia wrażenie nieco przeładowanej (naprawdę nie można było nieco okroić Detonation?), ale mimo wszystko słucha się jej raczej przyjemnie.