Czekając na Przyszłość, czyli cykl o solowych płytach Stevena Wilsona - Część 1.
Postaci Stevena Wilsona chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. W czasie trwającej już ponad 30 lat kariery brał udział w tak ogromnej ilości projektów (poza najbardziej znanym Porcupine Tree również No-Man, Blackfield, Bass Communion, Storm Corrosion), że każdy słuchacz brzmień ambitnych powinien był o nim słyszeć. Zresztą nie tylko ambitnych - jedną z największych umiejętności Wilsona jest wplatanie w swoje utwory wwiercających się w głowę, popowych wręcz zagrywek! W bezbrzeżnej dyskografii Brytyjczyka można odnaleźć niemal każdy gatunek muzyki - taka wszechstronność naprawdę zasługuje na wielki szacunek.
Należy zatem zapytać - którą ze swoich wielu muzycznych twarzy Steven Wilson pokazuje na Insurgentes? To w końcu jego pierwszy album wydany pod własnym nazwiskiem, bez krycia się za jakąkolwiek maską (wyłączając tę z okładki...). Od razu mogę powiedzieć, że w 55 minutach muzyki nie usłyszymy zbyt wielu rewolucji w stosunku do poprzedzającej tę płytę twórczości Stevena. Insurgentes to raczej zbiór Wilsonowych utworów w różnym stylu, podanych odbiorcy w nieco innej oprawie. Z nich wszystkich najbardziej Jeżozwierzowym na płycie jest Harmony Korine. Śmiało mógłby znaleźć się choćby na Deadwing - tak samo jak najlepsze kompozycje Porcupine Tree, świetnie łączy gitarowy brud z delikatnym głosem Stevena. Wspominałem już, że ten facet umie pisać wpadające w ucho piosenki? Nic dziwnego, że to właśnie Harmony Korine wybrany został na singiel promujący album - refren tego utworu naprawdę nie pozwala o sobie zapomnieć. Abandoner to kompozycja mroczna i transowa, w której muzyk bawi się kontrastem spokój-hałas - tu wypada to całkiem nieźle, ale ta zagrywka jest na Insurgentes trochę nadużywana. Powraca choćby w najsłabszym w zestawie Salvaging, opartym na powtarzanej do znudzenia linii basu. Nie rozwija się w nic przekonującego - tym bardziej dziwi mnie fakt, że rozwleczony został na ponad osiem minut. W Veneno Para Las Hadas fani Porcupine Tree usłyszą znajome dźwięki. To bardziej stonowana wersja głównego motywu z The Sky Moves Sideways - i moim zdaniem wypada dużo lepiej. To taki utwór, przy którym można po prostu zamknąć oczy i odpłynąć, ciesząc się kojącymi dźwiękami... Przy okazji jest momentem wytchnienia przed chaosem w No Twilight Within the Courts of the Sun, którego nie powstydziłby się nawet najsłynniejszy szaleniec progresywnego świata - Robert Fripp. To prawdziwie Crimsonowski numer. Zresztą na gitarze basowej zagrał w nim członek tej formacji - Tony Levin. W tych ośmiu minutach dzieje się tak wiele, że chyba każdy fan pokręconej, ambitnej muzyki znajdzie tu coś dla siebie. Significant Other moim zdaniem znacznie lepiej sprawdziłby się w formie spokojniejszej piosenki na modłę Blackfield - ten gitarowy hałas nie dodaje zbyt wiele wartości muzycznej, a skutecznie ukrywa pod sobą naprawdę niezłą, melodyjną kompozycję. Przekonująco wypada za to Only Child, wywołujący narastające uczucie chłodu i przerażenia. Basowy groove nie ustępuje nawet na sekundę, Steven wyśpiewuje makabryczny tekst, a nieregularne dźwiękowe plamy atakują umysł i uszy słuchacza. Jeden z najmocniejszych utworów na krążku. Z nastroju opresji wyciąga słuchacza Twilight Coda... a przynajmniej z początku, ponieważ piękne dźwięki fortepianu Jordana Rudessa z Dream Theater czasem przykrywa niepokojący szum. Pod numerem 9 kryje się najbardziej problematyczny utwór na płycie - Get All You Deserve. Gdyby rozwinąć pierwszą połowę, szczególnie tę kruchą i melancholijną część z fortepianem i głosem Stevena, wyszłaby z tego naprawdę ładna ballada, podobna do "Kołysanki" z pierwszej płyty Blackfield. Niestety, akurat tutaj Steven zdecydował się na najostrzejsze zabawy noise'em - stylem, który moim zdaniem zupełnie nie pasuje do jego muzyki. A nawet jeśli, to nie do Get All You Deserve! Okrutnie zmarnowany potencjał. Na szczęście Wilson zachował na koniec najlepsze. Insurgentes stwarza pozory kolejnej fortepianowej piosenki w duchu Blackfield, ale... do Stevena dołącza Michiyo Yagi - wirtuoz koto, na którym tworzy prawdziwą magię*. Piękno przeplatających się dźwięków tego japońskiego instrumentu z tłem tworzonym przez Wilsona jest nie do opisania - to trzeba usłyszeć! Utwór tytułowy z solowego debiutu Stevena to jedna z najcudowniejszych kompozycji w całej jego karierze.
Trudno podsumować tak niespójny i różnorodny album. Steven nie zrywa tu z melancholijnym, ponurym nastrojem, znanym z ogromnej części jego dotychczasowej twórczości. Gdy słucha się Insurgentes od razu wiadomo, że to właśnie muzyka Wilsona. Na pewno warto dać jej szansę - nawet mimo kilku potknięć wypada naprawdę przekonująco.
* W wersji Deluxe jednym z dodatkowych utworów był instrumentalny Collecting Space, w którym także zagrał Yagi - jego występ w owej kompozycji uważam za jeszcze lepszy. Warto posłuchać.