Czekając na Przyszłość, czyli cykl o solowych płytach Stevena Wilsona - Część 2.
Dziś wyjątkowo na opak - najpierw co sądzę o całości, później pokrótce o poszczególnych utworach. Wystarczy jedno spojrzenie na cyfrę widniejącą nad tekstem, żeby mniej-więcej poznać mój stosunek do Grace for Drowning. "Ale jak to?" - pomyśli czytelnik. "Przecież długi na dwie płyty, pełen klasycznego proga i fusion, ze suitą, no i to przecież Steven Wilson...". I wszystko będzie prawdą! Ten album ma kilka naprawdę świetnych momentów, ale mimo to nad głową nowego dzieła Brytyjczyka wisi ostrze gilotyny. Z wygrawerowanym napisem "lata siedemdziesiąte". Mógłbym tu zacytować sporą część recenzji Wojciecha Kapały - w dużym skrócie, Steven przesiąkł "dawnym" rockiem progresywnym za sprawą remiksowania i remasterowania płyt z tamtego okresu. Jeżeli nie zna się dyskografii King Crimson czy Van der Graaf Generator, to faktycznie Grace for Drowning wypada bardzo dobrze. Na Wilsonowe nieszczęście, większość odbiorców jego muzyki ma katalog wyżej wymienionych w małym palcu. Wtedy zaczyna się wyłapywać bardziej lub... jeszcze bardziej oczywiste nawiązania i zapożyczenia, a całość zaczyna po prostu nudzić. Stąd ocena taka, a nie inna - 5 przez chwilami bezczelne wręcz kopiowanie pomysłów z lat siedemdziesiątych, a 7 wystawiłbym nie znając artystów z tamtej epoki. Średnio wychodzi 6.
Z części "Karmazynowej" najlepiej wypada No Part of Me - potrafi naprawdę chwycić za serce, by chwilę później porwać słuchacza do krainy progresywnego szaleństwa. Nieco mniej przekonuje zapuszczający się w rejony fusion i psychodelii Remainder the Black Dog, a rozwleczony na prawie 8 minut Sectarian już męczy. W ogóle całe Grace for Drowning dałoby się skrócić o jakieś dziesięć minut, bez żadnej szkody dla jego wartości muzycznej. Od powielania schematów nie uciekł nawet dwudziestotrzyminutowy Raider II - choć ma też sporo mocnych, zapadających w pamięć momentów.
Na szczęście nie całe Grace for Drowning zostało zafarbowane na czerwono. Mamy tu klasyczną Wilsonową balladę - Deform to Form a Star - i choć od pierwszych dźwięków wiadomo czego się spodziewać, wdzięku nie można jej odmówić. Przyzwoicie wypada Like Dust I Have Cleared From My Eye, Belle de Jour to zgrabna akustyczna miniaturka, a zaraz za nią znajduje się moim zdaniem najlepszy utwór na krążku. A nawet z obu krążków. Pulsujący rytm Index wżera się w głowę, a Steven wciela się w psychopatycznego kolekcjonera, powtarzającego jak mantrę kolejne kroki swojego modus operandi: "Hoard, collect, file, index/Catalogue, preserve, amass, index"... Tu już jest świetnie, a jeszcze lepiej wypada na żywo. Miałem przyjemność słyszeć go w łódzkiej Wytwórni, i było to oszałamiające wrażenie - rolę transowego rytmu przejęło... pstrykanie palców członków zespołu, a w połączeniu z przedstawiającą coraz bardziej niepokojące obrazy wizualizacją Index po prostu zwalił mnie z nóg. Niestety, tak genialnych momentów znalazło się na Grace for Drowning niewiele.
Naprawdę szkoda, że twórczość Stevena w 2011 roku zaliczyła tak duży regres. Panie Wilson, gdybym chciał posłuchać Red, włączyłbym Red, a nie Grace for Drowning! Kiedy mam ochotę na prog-rocka z lat 70. sięgam po Camel czy Genesis, a kiedy wrzucam do odtwarzacza płytę Stevena Wilsona, chcę usłyszeć Stevena Wilsona!
Czytelnikom znającym solową dyskografię Brytyjczyka w tym momencie powinna zaświecić w głowie żarówka. Bo to przecież nie jedyna płyta, na której Steven zanurzył się w stylistyce lat siedemdziesiątych. O tym już wkrótce.