Lata 90. w muzyce Camela płynęły pod znakiem albumów koncepcyjnych: dobrego Dust and Dreams i przepięknego Harbour of Tears. Trend zaczął się na dobrą sprawę wcześniej, bo w 1984 roku - wraz z premierą Stationary Traveller. Rajaz, wydany w 1999 roku, miał odstąpić od wtedy już piętnastoletniej tradycji niedocenianych gigantów progrocka. Czas pokazał, że nie do końca się to Andy'emu Latimerowi udało. Utwory nie tworzą jednej historii ani tematycznej całości, za to muzyka jak najbardziej - spokojny, kołyszący rytm, niczym wielbłądzia karawana idąca niespiesznie przez pustynię... Trudno stąd wybrać swojego faworyta, a najlepiej odbierać ten album w całości.
Nie będę ukrywał, że to moja ulubiona płyta Camel - wszystko co najlepsze w muzyce zespołu, zapakowane w jedną, przystępną paczkę... Godzina upływa nie wiadomo kiedy. Dodam, że osobiście widzę Rajaz jako kolejny album koncepcyjny w karierze zespołu - dźwięki tej płyty sprawiają, że mogę wyobrazić sobie dzień z życia Beduińskiej karawany…
Album rozpoczyna Three Wishes, brzmiące niczym hołd dla pewnego innego, progresywnego otwieracza... Gdyby włączyć komuś niezorientowanemu ten utwór i zapytać o jego autora, zapewne pierwszym strzałem byłoby Pink Floyd. W istocie, w "Trzech Życzeniach" słychać wyraźny ukłon w stronę Shine On You Crazy Diamond - ta powoli wyłaniająca się, rozwijająca skrzydła gitara... Tuż przed końcem trzeciej minuty utwór nabiera tempa, choć oczywiście nie nazbyt szybkiego - karawana nie może sobie przecież pozwolić na zbyt duże przyspieszenie. Flet i gitara Latimera pozwalają zobaczyć oczami wyobraźni ruszające w drogę wielbłądy... Utwór płynnie przechodzi w bardzo prosty, ale przyjemny Lost and Found. Tu pierwszy raz słyszymy wokal Andy'ego. Prostota i "piosenkowość" tego utworu nadaje mu uroku, ale nie razi - wszystko dzięki fenomenalnej pracy gitary Latimera, z którą dialog prowadzą klawisze Tona Scherpenzeela. To utwór zajmujący część dnia mniej-więcej do południa - karawana nabrała tempa. The Final Encore otwiera złowieszczy, marszowy wstęp, który z czasem ustępuje kolejnemu muzycznemu obrazowi krainy Beduinów. Cały utwór brzmi dość mrocznie i niepokojąco. Należy zwrócić uwagę na melodię pojawiającą się w połowie utworu - zespół jeszcze na tej płycie do niej wróci... To obraz tęsknoty i samotności tych, którzy podróżują przez piaszczyste pustkowia... Przed drugim refrenem Latimer gra (jak zawsze) piękne solo. "Ostatni Bis" przechodzi w utwór tytułowy - spokojny, dość jednostajny, niczym wspomniana już (oraz pokazana na okładce) wielbłądzia karawana. Uważni słuchacze wyłapią w refrenie wspomniany fragment melodii z The Final Encore. Podróżnicy poradzili sobie już z tęsknotą z poprzedniego utworu - zastąpiła ją nadzieja na ponowne spotkanie z ukochanymi... Rajaz to utwór-obraz; przepiękny pustynny pejzaż malowany smyczkami, kołyszącym rytmem, oraz oczywiście "pędzlem" Latimera - a ostatnie minuty to z pewnością jeden z najlepszych gitarowych popisów lidera zespołu. Po prawie najdłuższym na płycie utworze czas na chwilę prostoty, którą przynosi Shout. Najbardziej "piosenkowy", cieplutki i przyjemny, niczym odpoczynek w oazie po długiej drodze przez pustynię... Nadzieja z poprzedniego utworu utrzymuje się i tutaj, a nawet przeradza się w radość. Latimer buduje nastrój głosem i gitarą, ale na pochwałę w tym utworze najbardziej zasługuje cała sekcja instrumentalna - dzięki pozytywnemu, po prostu ładnemu brzmieniu instrumentów, ten utwór zawsze wywołuje u mnie uśmiech. Po tak ciepłym fragmencie czas na moment melancholii - w Straight to My Heart lider zespołu dzieli się swoimi muzycznymi wspomnieniami. Bardzo osobista refleksja Latimera, przypominająca nawet klimat poprzedniego Harbour of Tears. Andy, gdybyś wiedział jak wielu osobom właśnie Twoja gitara zapiera dech w piersiach i trafia Prosto do Serca... W połowie piątej minuty słuchacza uderza prawie Floydowski wybuch instrumentów oraz rewelacyjne, przeszywające solo Latimera - jedno z najbardziej naładowanych emocjonalnie w całej karierze zespołu. Może to moment smutku, zwątpienia w sens podróży, niczym w Alchemiku Paulo Coelho... W Saharze tytułową pustynię można zobaczyć, gdy tylko zamknie się oczy i wsłucha w charakterystyczne brzmienie gitary Mistrza... Z biegiem czasu utwór staje się coraz bogatszy instrumentalnie. Po dłuższej przerwie wracamy także do brzmień pustynnych, arabskich... Tak jak zwiastował przecież tytuł. Dzień ma się ku końcowi, członkowie karawany rozglądają się po piaszczystym oceanie w poszukiwaniu miejsca do spędzenia nocy. Gdy wędrowcy już się zatrzymają i przygotują do snu, starzy gawędziarze zaczynają snuć opowieści... Tak brzmi finałowy Lawrence - niczym "historia o pustynnym duchu, legenda człowieka pochłoniętego przez piach"... Dodatkowo okraszona chyba najlepszą na płycie pracą instrumentów. Głos Latimera, szczególnie we fragmentach "Fading...", po prostu chwyta za serce - podobnie jak niesamowita praca gitary Mistrza...
Lawrence to arcydzieło, które ze wszystkich pereł płyty lśni chyba najjaśniej. A kończy się, jakże odpowiednio, wyciszającym, marszowym rytmem perkusji... Trzeba przecież odpocząć i położyć się spać. Jutro karawana musi ruszać dalej, przez bezkresną pustynię...
A może czas posłuchać od początku?