Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Piątek, tyle, że w sobotę. Bo w kinie wczoraj byłem. Na „Melancholii” Von Triera. Jak mi ktoś powie, „co poeta chciał przez to powiedzieć”, to będę wdzięczny, bo wydaje mi się, że to tylko taka akademicka wprawka, zabawa formą, pozbawiona konkretniejszego przesłania.
Dobrze, wróćmy do Cameli, do ich przedostatniego studyjnego albumu, zatytułowanego „Rajaz”.
I historia zatoczyła koło. Grupa, która od kilku dobrych płyt nagrywała tylko koncept-albumy, tym razem zaproponowała po prostu osiem nowych kawałków. Kilka dość długich, dość rozbudowanych utworów, które tematycznie nie są ze sobą połączone – czy czegoś nam to nie przypomina? Na przykład debiutu? Muzyka jest inna, bo „Camel” zawiera muzykę, jak na tą grupę bardzo dynamiczną, omalże hard-rockową, a „Rajaz” jest płytą stosunkowo spokojną. Ale to pierwszy krążek od czasów debiutu, który nie zawiera żadnych miniatur i nie jest albumem koncepcyjnym, a wszystkie utwory trwają powyżej pięciu minut.
Gdyby puścić komuś niezorientowanemu w temacie pierwsze trzy minuty „Three Wishes”, czyli sam początek płyty i zapytać kto tak gra, to pewnie prawidłowej odpowiedzi szybko byśmy nie usłyszeli, a na pewno znacznie później, niż na przykład Pink Floyd. No tak, ten wstęp może być nieco mylący i faktycznie przypomina „The Division Bell”. Jednak to tylko taki początek. Potem, już od czwartej minuty trudno nie poznać, że to Camel.
Poszczególne utwory może nie tworzą jednej całości tematycznie, ale sama muzyka – czego nie, jednorodna stylistycznie, utrzymana w podobnym klimacie, w podobnym tempie – ten niespieszny rytm wielbłądziej karawany, spokojnie kolebiącej się przez pustynię. Nie są ze sobą połączone, ale też i przerw między nimi nie ma, płynnie przechodzą jeden w drugi. W zasadzie można byłoby się do tego przyczepić – podobne utwory, w podobnym tempie – czy to czasami monotonią nie będzie pachniało? No właśnie, że nie – to jak rozdziały z jednej książki. Najlepszy z nich? Nie wiem, to zależy od humoru – czasami „The Final Encore”, czasami „Sahara”, a czasami „Lawrence”. A najczęściej wszystko od początku do końca.
Mój ulubiony album Camel z drugiego okresu działalności.
PS. Kiedy się ukazał pod koniec 1999 roku, u nas był praktycznie nie do dostania. Ja swój egzemplarz ściągnąłem z Niemiec. I tak wyszło szybciej, niż gdybym to zamówił w Polsce.