Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Po raz pierwszy Andy Latimer musi sam wziąć odpowiedzialność za Camel. Czy mu się to w pełni udało? Nie.
Camel powoli staje się grupą „Andy Latimer i wynajęci muzycy”. Po Fergussonie przyszedł czas na Bardensa. On i Latimer jakoś się dogadywali przez sześć płyt, ale na wysokości „Breathless” przestali. Oprócz Bardensa grupę opuścili też Sinclair i Collins. Ale ten drugi jeszcze przez wiele lat z nią współpracował.
Odejście Bardensa, współ lidera zespołu, nie mogło nie mieć wpływu na jego funkcjonowanie, przecież odpowiadał za połowę dotychczasowego repertuaru. Teraz nam się wydaje, że „od zawsze” Camel to Andy Latimer, a Andy Latimer to Camel. Wtedy było jednak całkiem inaczej, Latimer został sam i sam musiał sobie z tym wszystkim jakoś poradzić - jak zwykle „odbębnił” swoją połówkę płyty, poza tym zachęcił (według Colina Bassa zagonił) do komponowania nowych członków grupy, czyli klawiszowców Kita Watkinsa (ex-Happy The Man) i Jana Schelhaasa (ex-Caravan) i nowego basistę Colina Bassa (wcześniej w grupie Steve’a Hillage’a).
Trzech nowych muzyków, brak jednego z kluczowych członków grupy, który wcześniej znaczny wkład w twórczość grupy miał, no to efekt nie był szczególny. Następcy Bardensa nie okazali się już tak utalentowanymi kompozytorami jak ich poprzednik. „I Can See My House from Here” jeżeli nawet nie jest najgorszą płytą Camel, to z pewnością najbardziej nierówną. Amplituda: Himalaje – Rów Mariański. Z jednaj strony „Ice” z drugiej „Remote Romance”. Trudno sobie większą huśtawkę wyobrazić. Po środku wiele nie ma, to taka płyta od ściany do ściany. Chociaż absolutnie niesłuchalny jest tylko wspomniany „Remote Romance” – elektroniczny koszmarek w stylu raczkującego wtedy synth-popu – pół biedy, gdyby był to jeszcze dobry synth-pop, ale to jest marny synth-pop. „Neon Magic” i „Your Love Is Stranger Than Mine” są słabiutkie i ledwo się bronią, a ten pierwszy do tego jest fatalnie zaśpiewany - Latimer wydziera się tam jakoś bez sensu (koncertowa wersja z „Camel on The Road 1982” wypada dużo lepiej). Ten drugi jest już lepszy, tyle, że i tak to średni AOR w stylu późnego Parsonsa. Taka uczciwa wielbłądzie średnia to chyba tylko „Wait” (też często grany na żywo i też zyskujący w takiej wersji). „Who We Are” jest fajny, nieco w stylu dwóch poprzednich płyt i też jak to na „Breathless” bywało, trochę się o dancing się ociera. Tylko za czasów Sinclaira to byłby dancing w ekskluzywnej knajpie, teraz to już trochę podrzędniejsza tancbuda. Jednak Bass to nie ta klasa co Rychu. Również na „Camel on The Road 1982” znajdziemy bardzo dobrą wersję tego utworu. Trzeba przyznać, że Watkins popisał się przy „Eye of The Storm” - stworzył bardzo ładną instrumentalna miniaturę, bardzo ładnie równoważącą niespecjalne „Your Love Is Stranger Than Mine”. Dwa najlepsze momenty płyty to „Hymn to Her” i wspomniany „Ice”. „Hymn….” to jedna z piękniejszych ballad w repertuarze Camel i jeden z moich ulubionych utworów tej grupy, a „Ice” to dziesięć minut czystej, muzycznej poezji – jakby połączyć najpiękniejsze momenty „Rain Dances” i „The Snow Goose”.
Trudno jednoznacznie ocenić ten krążek, oj bardzo trudno. Jednak mieć trzeba. Nie można przecież odpuścić sobie „Ice”, „Hymn to Her”, a i „Who We Are”, „Wait”, czy „Eye of The Storn” sroce spod ogona nie wypadły.
Za tydzień „Nude”, czyli Andy okrzepł jako samodzielny lider.