There’s a rumour flying through the air;
Paranoia’s creeping everywhere.
You’re gonna raise a wall
– To draw the line.
Rok 1984. Tak..., to ten „orwellowski” rok 1984. W ówczesnym, przedzielonym murem Berlinie, wiele elementów mrocznej wizji brytyjskiego pisarza na dobre wpisało się w rzeczywistość. Pewnie mało kto wierzył w to, że da się ją szybko zmienić.
Posępne, berlińskie realia posłużyły muzykom Camel za fabułę do muzyki, która znalazła się na krążku „Stationary Traveller”. Andy Latimer, po latach (podczas konferencji prasowej przed koncertem 13 września 2000 w klubie Kuźnia w Bydgoszczy) wspominał: -Wiedziałem i wierzyłem, że kiedyś ten mur runie i tak też się stało! Najlepiej jednak mógłby o tym powiedzieć Colin, który mieszkał w Berlinie. Napływ ludzi, zmiana otoczenia z pewnością miały wielki wpływ na niego. Ja - przyznam się szczerze - nie lubię tworzyć muzyki o podłożu politycznym, z podtekstami publicystycznymi, jednakże trudno tego uniknąć. Jeżeli sięga się po tematy, które dotyczą człowieka, to siłą rzeczy mają one charakter publicystyczny. Stationary Traveller w moim przekonaniu nie był albumem politycznym, nie był płytą, która mówi o społeczeństwie, ale o jednostkach o ludziach, którzy zamieszkiwali to miasto! Jednak siłą rzeczy, mogła być tak właśnie, politycznie odebrana.
Stationary Traveller to już nie jest Camel z okresu Mirage czy The Snoow Goose. Nie tylko zmieniły się czasy, ale i cały (z wyjątkiem A. Latimera) skład grupy. Brzmienie uległo uproszczeniu, już dawno zniknęły elementy jazzu. Muzycy nie wahali się zajrzeć w rejony popowe. Ich muzyka to jednak nadal rock (i do tego właśnie słowa wedle upodobań możnaby dodawać najróżniejsze przymiotniki).
Kogoś, kto bezpośrednio przed Stationary Traveller, wysłuchałby jakieś starszej kompozycji grupy, np. Lady Fantasy, mógłby zaskoczyć swoisty chłód bijący z muzyki „nowego” Camel, chociażby z pierwszych taktów Pressure Points. Ale to tylko pozory.
Stationary Traveller naszpikowane jest bowiem emocjami. Wystarczy poznać chociażby kompozycję tytułową – bez wątpienia jedną z najjaśniejszych perełek w dorobku „wielbłąda”. Uczucia biją tu z każdego taktu, z każdej nuty. Stationary Traveller to niesamowite, magiczne połączenie dźwięków klawiszy, gitary i fletni pana. Albo kołyszące Fingertips – tu ujmująca muzyka wzbogacona jest o znakomity liryk autorstwa Susan Hoover. Piękny szeptany refren i solówka Mela Collinsa na saksofonie...
Wreszcie kończące album Long Goodbyes, które w 5 minutach i 16 sekundach zawiera cechy nie tylko przeboju, ale i znakomitego art rockowego utworu. Cóż tu się dziwić, w końcu piszę o jednej z najlepszych płyt, zespołu postrzeganego jako sztandarowy przedstawiciel tegoż art rocka.
Wracając zaś do przebojowego charakteru albumu, nie sposób pominąć ballady West Berlin. Refren tego utworu jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów nagranych przez Camel. Chwytliwa, rytmiczna kompozycja.
A to przecież nie wszystko, co kryje w sobie Stationary Traveller. Uszy słuchaczy raczą się jeszcze „chłodnym” Refugee i mrocznymi, świetnie oddającymi nastrój nieustannie patrolowanego, zniewolonego miasta: Vopos (to słowo jest popularnym w Niemczech skrótem od Volkspolizei) oraz Cloak And Dagger Man. I jeszcze dwie instrumentalne perełki poprzedzające Long Goodbyes: Missing oraz After Words. Niezapomniany, nostalgiczny klimat. Razem 42 minuty 22 sekudy, z których nie sposób wyciąć ani jednego taktu. Stationary Traveller to klasyk – pozycja obowiązkowa.
P.S. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla większości czytelników artrock.pl recenzja ta nie wnosi wiele nowego, a o Stationary Traveller napisano już bardzo dużo. Niemniej jednak tak się złożyło, że w naszym serwisie recenzja na ten temat jeszcze nie zagościła, a być może przyda się młodszym słuchaczom.