Długo zapowiadane i oczekiwane DVD Camela, The Opening Farewell, od ubiegłego roku, wreszcie cieszy oczy i uszy fanów. Jednak czy na pewno? Przyjrzyjmy się bliżej temu wydawnictwu. Płyta zawiera zapis koncertu z ostatniej, jak do tej pory, trasy zespołu. Nagranie pochodzi z 2003 roku, z klubu Catalyst w kalifornijskim Santa Cruz. Grupa występowała wtedy w składzie lekko zmodyfikowanym w stosunku do tego, jaki pojawił się w naszym kraju w 2000 roku. Poza Latimerem, Bassem i Clementem, na klawiszach pojawia się, w zastępstwie Guy LeBlanca, Amerykanin Tom Brislin – znany między innymi ze współpracy z Yes, Meat Loafem czy Debbie Harry.
Materiał zaprezentowany przez zespół tego wieczoru ma w sumie bardzo reprezentatywny dla jego twórczości charakter. Słyszymy tu bowiem utwory pochodzące z jedenastu studyjnych albumów kapeli. Co ciekawe, szczególnego wyróżnienia doczekał się Moonmadness, który reprezentują tu aż trzy utwory (Lunar Sea, Spirit Of The Water, Another Night). Nie brakuje zatem klasyków z Lady Fantasy, Rhyaderem czy Ice na czele. Zwraca niewątpliwie uwagę fakt, iż epokową Lady Fantasy, zazwyczaj kończącą ich występy, artyści rozpoczynają koncert. Innych większych zaskoczeń repertuarowych już nie ma (no może jeszcze poza tym, że nie ma w zestawie ani jednego kawałka z tak lubianego u nas Harbour Of Tears). Praktycznie wszystkie utwory, w wersjach koncertowych, pojawiły się na licznych publikacjach tego typu. Najbardziej cieszyć mogą - najstarsza i najmłodsza - kompozycje w zestawie. Slow Yourself Down, choć zmieściła się na koncertówce The Paris Collection, czy na Camel Footage II, zaprezentowana tam jednak została w akustycznych wersjach. Tu dostajemy ją w pełnej, elektrycznej odsłonie. Prawdziwą ozdobą jest jednak kończący występ – po raz pierwszy na płycie w wersji koncertowej – For Today. Monumentalnie śpiewane przez prawie cały zespół słowa: Never give a day away, Always live for today, naprawdę wzruszają. Tak jak widok wycierającego łzy, dosyć już wiekowego, fana, żegnającego muzyków po tym utworze.
Nie wszystko jest tu jednak takie urocze. Patrząc na klub, w którym przyszło grać artystom tę kończącą trasę widać, iż najwspanialszy czas dla zespołu jest już dawno za nim. Niezbyt przestronna, zaniedbana scena i publiczność – fakt, że liczna i gorąco reagująca – siedząca przy stolikach. Przy okazji jej reakcji, jeszcze jedna ciekawostka. Zebrani – w zdecydowanej większości (idąc za klasykiem), średnio-starszego pokolenia, entuzjastycznie witają klasyczne numery z lat siedemdziesiątych, zaś zapowiedź i pierwsze dźwięki Stationary Traveller przyjmują… tylko lekkim pomrukiem. To chyba jeszcze jeden przykład na to, jak ta płyta kochana jest u nas, a nie zawsze… gdzieś dalej.
Nie rzuca na kolana realizacja. Cztery kamery i ujęcia, w trakcie których co jakiś czas widzimy ciemnoskórego bramkarza z kamienną twarzą obstawiającego scenę, albo ekipę techniczną stojącą gdzieś za kulisami, nie rozpieszczają (irytacja ma już sięgnęła zenitu, gdy podczas zapowiedzi For Today jakiś techniczny cały czas pałętał się pod nogami, mocno już zmęczonego występem, Latimera). Sam obraz i dźwięk (tylko stereo) też raczej zostały w minionym wieku. No i brakuje tu jakichkolwiek dodatków, co przy dzisiejszych standardach i niezbyt przyjemnych dla polskich fanów cenach krążków wydawanych przez Camel Productions, musi rozczarowywać. Mimo tego – dla najwierniejszych – obowiązek!