Fajną sobie wymyślili nazwę. Thalamus to w anatomii wzgórze będące częścią międzymózgowia, które odpowiada za wstępną ocenę bodźców zmysłowych i przesyłanie ich do kory mózgowej… Pochodzą ze Szwecji i choć nigdy o nich nie pisaliśmy istnieją już ponad dekadę i mają na swoim koncie, łącznie z niżej recenzowanym, cztery albumy [wcześniejsze to Beneath a Dying Sun (2008) Subterfuge (2011) i Soul (2013)].
Najnowszy krążek przynosi osiem numerów wpisanych w niespełna trzy kwadranse muzyki. Jakiej? Panowie nie kryją, że największe inspiracje czerpią z lat siedemdziesiątych. Słychać tu klasyków z Led Zeppelin, Black Sabbath, czy nawet Deep Purple. Odpowiedniego pierwiastka retro nadają ich muzyce Hammondowe figury, za które odpowiada Joakhim Åslund. Najważniejsze są u nich jednak gitary (na pokładzie aż dwie). Mocne, trochę surowe, gitarowe riffy tworzą bazę dla tej muzyki, która najwięcej ma z klasycznego hard rocka. Szwedzi mieszają go jednak z progresywnym metalem. Do tego dodają mu sporo mroczności spod znaku powiedzmy Soen, czy Dead Soul Tribe. Delikatnie też zawiewa stonerowym piachem. A potrafią też zagrać zgrabną blues rockową balladę w postaci zawiesistego i najdłuższego w zestawie Someday, okraszonego udanym gitarowym, solowym popisem. Dobrze w to granie wpisuje się wokal Kjella Bergendahla, bardzo ekspresyjny i zaangażowany, choć nie da się ukryć, że lider chwilami niebezpiecznie szarżuje.
Najlepsze kawałki? Generalnie to równy album, choć najbardziej podobać się powinny wspomniane Someday, czy otwierające album Time i The Painter. Warto dodać, że mimo, iż muzycy stylistycznie starają się trochę kombinować, to jednak materiał już pod koniec zaczyna nieco nużyć. Ale to i tak rzecz godna zauważenia.