Niemałe wydarzenie w progmetalowym światku. Kolejna supergrupa z naprawdę dużymi nazwiskami. Mike Portnoy (Neal Morse Band, The Winery Dogs, Transatlantic, Flying Colors, ex-Dream Theater), Derek Sherinian (Black Country Communion, ex-Dream Theater, ex-Platypus), Ron "Bumblefoot" Thal (ex-Guns N’ Roses), Billy Sheehan (The Winery Dogs, Mr. Big) i Jeff Scott Soto (Trans-Siberian Orchestra, ex-Journey) to spore osobowości znane z pewnością każdemu fanowi rocka. Niektórzy z panów już ze sobą współpracowali, na przykład w projekcie Portnoy/Sheehan/MacAlpine/Sherinian, który pozostawił po sobie ciekawą koncertówkę Live in Tokyo z 2013 roku. Jednak spore emocje wśród progmaniaków musi budzić kolejna kolaboracja dwóch byłych członków Dream Theater, Mike’a Portnoya i Dereka Sheriniana, którzy tworzyli tę grupę w czasach A Change of Seasons i Falling into Infinity. Tym bardziej, że dla wszędobylskiego Portnoya to chyba pierwszy od czasów opuszczenia Dream Theater zespół, w którym były pałker nowojorczyków ewidentnie wchodzi po raz kolejny do progresywno-metalowej rzeki. Bo to faktycznie gratka przede wszystkim dla fanów ciężkiego prog metalu, choć nie tylko.
Zacznijmy jednak od nazwy – przyznajmy, mało skromnej. Z drugiej strony owi synowie boga muzyki to prawdziwe tuzy w swojej klasie. I pod tym względem mamy produkcję wykonaną i zapisaną na światowym poziomie. No dobra, nie mogę sobie odmówić uwagi, że mający kawał głosu Jeff Scott Soto, na początku Labyrinth męczy się niemiłosiernie. Ale to drobiazg, bo tak naprawdę swoją barwą dodaje temu albumowi hardrockowego pierwiastka, wzmacnianego zresztą niekiedy hammondowymi figurami. Przez to Psychotic Symphony wydaje się zgrabną mieszanką progresywnego metalu i melodyjnego hard rocka z delikatnie symfonicznym rozmachem.
Nie jest to album odkrywczy, nie rozpoczyna nowego rozdziału w progresywnym metalu. Zawiera jednak muzykę brzmiącą dosyć świeżo, soczyście i z naprawdę dużą dozą muzycznej agresji, popartej ciężkimi, metalowymi riffami. Na jego tle, mocno wypolerowany i odchodzący od ciężkiego łojenia, ostatni krążek Dream Theater, jednak zostaje w tyle. A porównuję Sons Of Apollo do „Bogów progmetalu” nieprzypadkowo. Bo sporo z nich tu jest. Szczególnie z ostatnich albumów z Portnoyem. A brzmienie niektórych zagranych przez niego tu przejść ma przeogromny stempel „DT”.
To wszystko jest już w otwierającym całość, świetnym God of The Sun. Ten 11 – minutowy, wielowątkowy utwór, to w zasadzie Sons Of Apollo w dużej pigule, z wszystkimi wcześniej opisanymi cechami. Następny Coming Home zwraca uwagę niskim, soczystym basem, nadającym kompozycji odpowiedniego groove’u. Sporo ciężaru jest też w kolejnym, wykorzystanym do promocji Sing Of The Time, w którym agresję ładnie skontrowano nośnym refrenem. A skoro przy melodyjnej atrakcyjności jesteśmy. Alive jest bardzo udanym balladowym oddechem w środku albumu. Kompozycją, która mogłaby trafić na płytę… Flying Colors, jednego z projektów Mike’a Portnoya. Trochę Purplowo i Lordowsko robi się w instrumentalnej miniaturze Figaro's Whore, będącej niejako wstępem do Divine Addiction. Obie wspomniane rzeczy przez chwilę wywołały nawet w mojej głowie tytuły takich klasyków jak Perfect Strangers i Smoke on the Water.
Płytę kończy kolejny długi, wielowątkowy utwór, Opus Maximus, z wirtuozerskimi popisami klawiszowymi i podniosłym symfonicznym finałem, z powracającym motywem, przypominającym nieco Transatlanticowe rozwiązania. Dobra płyta dla koneserów progmetalowej sztuki.