Zupełnie nie wiem, jak takie płyty ugryźć. Na albumy wydane po śmierci lub osobistej tragedii w życiu jednego z członków zespołu trudno jest spojrzeć, nie ulegając perspektywie wydarzeń. 26 maja 2022 roku odszedł Andy Fletcher, klawiszowiec i jeden z członków-założycieli Depeche Mode. Opuścił nas przedwcześnie, z powodu choroby. Przez jakiś czas przyszłość nowego albumu, trasy koncertowej, a nawet samego zespołu stanęła pod znakiem zapytania. Ostatecznie Martin Gore i Dave Gahan zdecydowali się wejść do studia ponownie i dokończyć album, rozpoczęty ponoć we wczesnej fazie pandemii COVID-19.
W oczekiwaniu na premierę Memento Mori odświeżyłem sobie płyty Depeche Mode wydane w XXI wieku. Nieco zmęczył mnie Exciter, choć bardzo dobrych, niekiedy nawet - nie boję się użyć tego określenia - pięknych piosenek odmówić mu nie można (When the Body Speaks, Freelove). Z przyjemnością wróciłem do ostrego, boleśnie emocjonalnego Playing the Angel, który chyba już zawsze pozostanie moim ulubionym albumem zespołu. Ach, ileż genialnych numerów mieści się na tym krążku: eksplodujący A Pain That I’m Used To, agresywny John the Revelator, pościelowe Lilian oraz Precious, złowrogie The Darkest Star, aż do mojej ulubionej ballady Martina Gore’a - Damaged People. Utwierdziłem się w przekonaniu, że nie znoszę Sounds of the Universe - niby Playing the Angel 2, ale jakby zupełnie wyprane z emocji. Rzucił mnie na kolana początek Delta Machine - pierwsze trzy utwory są wręcz fenomenalne! Podniosły Welcome to My World, agresywny Angel (słychać połączenie z wiadomym albumem), no i to przepiękne Heaven... po którym ponownie zawiodłem się resztą albumu (no, może poza „radiowymi” Should Be Higher i Soothe My Soul). Z obawą sięgałem po - do tej pory - ostatnią płytę zespołu. Spirit to dzieło mocno kontrowersyjne i jeszcze bardziej nierówne. Going Backwards lubię odkąd puścili to na singla, nigdy nie odmówię melancholijnym gitarom w The Worst Crime, ani jeszcze bardziej apokaliptycznie brzmiącemu Eternal. Polubiłem nawet Cover Me, którego do tej pory nie darzyłem szczególną sympatią.
Jest marzec 2023, a ja trzymam w ręku nowy album Depeche Mode. I jestem, delikatnie mówiąc, zaskoczony. Niekoniecznie pozytywnie. Bo Memento Mori jednocześnie jest i zupełnie nie jest tym, na co przygotowywali nas Anglicy. Na Delta Machine panowie zaczęli na dobre eksperymentować z malowaniem elektronicznych pejzaży (w zasadzie pierwsze próby kojarzę z płytami Ultra i Playing the Angel, ale na Delta Machine zaczęli bawić się w to bardziej „pierwszoplanowo”). Nigdy nie był to jednak zabieg, który Gore i spółka przeprowadzali kosztem pisania zapadających w pamięć piosenek. Owszem, utwory Depeche Mode przybierały przez lata rozmaite formy, ale zazwyczaj u ich podstawy leżała nośna, a przynajmniej szybko wchodząca do głowy melodia. Aż do Memento Mori. Bo nowemu albumowi Anglików w zasadzie bliżej do długiego, pseudo-ambientowego pejzażu, niż do electro-pop-rocka, do jakiego przez lata nas przyzwyczaili. Tu zaznaczę, że na papierze nie jest to nic złego - bardzo szanuję artystów, którzy potrafią żonglować różnymi kolorami i smakami, zmieniając swoje brzmienie z albumu na album. Ale na takie zmiany trzeba mieć przede wszystkim pomysł, a dodatkowo umieć go sensownie wykonać.
Tu docieramy do sedna - Memento Mori wydaje mi się być płytą zupełnie bez pomysłu. Nie wiem, czy planem duetu Gahan - Gore było nagranie drugiego Black Celebration, ale jeżeli tak, to nawalili po całości. Bo założenie niby jest podobne - album mający być odbierany raczej od początku do końca, dość mroczny i nastrojowy. No ale Black Celebration to przede wszystkim świetne piosenki, które - jakby przypadkiem - złożyły się w niesamowicie klimatyczną całość. Memento Mori to raczej bezkształtny kleks czarnego atramentu, rozlewający się na wszystkie strony. Są tu niby jakieś piosenki, a przynajmniej utwory o „piosenkowej” strukturze, ale nawet po pięciu odsłuchach całego albumu miałbym problem z odróżnieniem jednej od drugiej. Wagging Tongue, Soul With Me, Caroline’s Monkey, Before We Drown, Always You to muzyka wlatująca jednym uchem, a wylatująca drugim. W kilku przypadkach nietrudno wyłapać oczywistą inspirację... własnymi utworami. Caroline’s Monkey to Dream On wagi lekkopółśmiesznej, My Favourite Stranger garściami czerpie z Angel, People Are Good to XXI-wieczna wersja A Question of Time, a singlowe Ghost Again, choć zupełnie ładne, zdaje się być sequelem Precious. Mimo tego, że nie są to złe piosenki, nie przekonują mnie do włączenia ich zamiast „starszych braci”. W pełni pozytywne wrażenie zrobiło na mnie tylko zamykające album Speak to Me. To naprawdę ładna, snująca się kompozycja, przełamana instrumentalnym, hałaśliwym finałem. Trochę zalatuje Cover Me z poprzedniej płyty, ale bije poprzednika na głowę.
Mówiąc krótko: Memento Mori to kompletny niewypał. Jeżeli Gore i Gahan planowali wydać płytę z piosenkami to nawalili zupełnie, bo zapamiętywalnych tematów nie zarejestrowałem. A jeżeli chcieli porwać się na nagranie elektronicznego soundscape’u, to jeszcze gorzej - słychać, że panowie nie mieli ani pomysłu, ani umiejętności by go na zadowalającym poziomie zrealizować. Płyta tylko dla fanów, i to tych bardziej oddanych.
PS W Speak to Me pobrzmiewa mi nie tylko Cover Me, ale i Salvation z zeszłorocznej płyty Oceans of Slumber. Co prawda Depeche Mode to elektronika, a Oceany southern doom metal, ale emocje płynące z dźwięków są bliźniaczo wręcz podobne. Zachęcam, bo Starlight and Ash to jedna z moich ulubionych płyt minionego roku.