Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład dwudziesty pierwszy. Czyli oczko.
W filmie „Synth Britannia” padło takie stwierdzenie, że Depeche Mode w Wielkiej Brytanii nie miało zbyt dobrej prasy i żeby zostać naprawdę docenionymi musieli pojechać za Ocean. Nie wiem, jaką faktycznie Depesze mieli prasę u siebie, ale chyba nie tylko w USA mogli cieszyć się dosyć przychylnym nastawieniem mediów, wydaje mi się, że na przykład w Niemczech Zachodnich również. Również w Polsce dosyć dobrze się o nich pisało od czasu „Construction Time Again”, a „Some Great Reward” było już dużym wydarzeniem. Tak samo jak ich pierwszy koncert w naszym kraju, w lecie 1985 roku. W ogóle popularność Depeche Mode była dość specyficzna. Oprócz tego, że byli naprawdę popularni, byli też w jakiś sposób zespołem kultowym, ze względu na sporą ilość takich die-hard fanów tworzących pewien rodzaj subkultury. Niewątpliwie było to ciekawe zjawisko, rzadko kiedy dotyczące wykonawców z samego „świecznika”.
W Pasadenie fani zapełnili cały stadion, circa about sześćdziesiąt tysięcy luda. Chociaż był to wyjątkowy koncert, bo przeważnie grali dla audytoriów po kilkanaście tysięcy ludzi. No tak, duży kraj, to i subkultury duże. Nie, nie ma co przesadzać, nie tylko zajadli depeszowcy słuchali tej muzyki, „normalnym” też się podobała. Sam pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie „Some Great Reward”, albo jak z okazji zbytniego przejęcia się premierą „Black Celebration” zaniedbałem obowiązki szkolne, co zostało na drugi dzień poświadczone odpowiednią oceną w dzienniku (szkoła sucks!). Także pośród widowni też da się zauważyć osoby nie tylko w „strojach organizacyjnych”. Piszę „zauważyć”, ale omawiać będę przede wszystkim płytę koncertową, a nie film. Bo płyta to jest płyta – wiadomo – rejestracja koncertu, a film to jest reportaż o tournee grupy po USA. Fragmenty koncertów też tu znajdziemy, to mniej więcej połowa filmu. Reszta to sceny zza sceny, wywiady radiowe i epopeja grupki fanów, którzy jada przez całe Stany, na ten właśnie koncert w Pasadena Rose Bowl. Chociaż co to za epopeja – wygrali konkurs, wsadzono ich do luksusowego autobusu i tak jadą w poprzek Usiech głównie imprezując. A w części „zespołowej” możemy zobaczyć Gahana karmiącego z butelki swego pierworodnego, albo Gore’a zaopatrującego się w kasety z nagraniami gwiazd country, w jakimś sklepie w Nashville. Można powiedzieć, że film „101” i płyta „101” uzupełniają się wzajemnie, tworząc pewną całość. Coś tak jak chińskie koncerty Jarre’a i film „The China Concerts 1981”.
„101” to najpewniej najsłabszy album jaki mi przyszło recenzować w dokształcie i w przyszłości nie będę się brał za coś na podobnym poziomie. Ale to raczej względy pozamuzyczne zadecydowały, że „101” znalazło się w elitarnym klubie dokształtowym. Dla zespołu – podsumowanie pierwszego okresu działalności, kolejny krok w drodze na szczyt (który był już bardzo blisko i prowadziła do niego szeroka i wygodna autostrada), poza tym – dokument z epoki. Naprawdę ciekawy. Z drugiej strony oceniając „101” trzeba wziąć pod uwagę, co to była za kapela to Depeche Mode – był to zespół synth-popowy. Co prawda byli w tym czasie już w nieco innym muzycznym uniwersum, ale ograniczenia technologiczne pozostały takie same – czyli nie cała muzyka szła na żywo, część z tych elektronicznych ustrojstw trzeba było wcześniej zaprogramować i to wyznaczało rytm koncertu. Jednak jak na taki zespół, to „101” jest bardzo udaną płytą. Wykonawcy, którzy w studiu opierali się tylko, albo przede wszystkim na elektronice, na żywo błyszczeli rzadko kiedy. Trudno im było odtworzyć to brzmienie z płyt, a jeszcze trudniej było wzbogacić tą muzykę na tyle, że nie było to proste odegranie „sztuki”. Depeche Mode w wersji koncertowej też raczej odgrywa swoje piosenki, niż gra. Chociaż może jestem niesprawiedliwy – może jednak gra, tyle, że ówczesny sprzęt nie pozwalał bardziej rozwinąć skrzydeł. Słychać, że zespół daje z siebie ile może, nie ma odstawiania popeliny. Słychać też, że publiczność również reaguje żywiołowo. A na koncertowych fragmentach filmu „101” widać, że jest to żywy, dynamiczny show, za który odpowiada głównie Gahan – on rządzi na scenie i to głównie dzięki niemu się dzieje. Dwie godziny biegania, tańczenia, a jeszcze do tego śpiewania – i to jakiego. No, mistrzu. Poza tym samo brzmienie Depeche Mode – na pewno elektroniczne, syntetyczne, ale nie plastikowe – resztek plastiku pozbyli się już chyba na „Some Great Reward” i cały czas dbali o to, żeby ich syntezatory brzmiały niebanalnie i oryginalnie. Dobrze to obrazuje scena z wspominanego przeze mnie filmu „Synth Britannia”, kiedy Gore opowiada o tym, jak lubi bawić się przetwarzaniem otaczających go różnych „pospolitych” dźwięków, na przykład kamyka toczącego się po aluminiowej listwie, w coś co mogłoby być użyteczne w muzyce zespołu. I te zabawy dźwiękami znajdziemy na różnych płytach, szczególnie maksi-singlach, które stały się dla Depeszów ulubionym dźwiękowym „poligonem doświadczalnym”, gdzie realizowali swoje najdziksze pomysły realizatorskie.
Kiedy „101” ukazało się na początku 1989 roku, recenzje miało dość ciepłe, ale zarazem dość różne. Szału nie było. Jedni mówili, że koncert jak koncert, fajny, można posłuchać i właściwie nic więcej. Inni, że jak na taki że jak na taki zespół, to i tak dobrze, bo udało im się zupełnie dobrze na scenie odtworzyć studyjne brzmienie. W zasadzie jedni drudzy mają rację, bo koncert jest fajny, bo przyjemnie się tego słucha, ale ja zawsze wolałem sięgnąć po nagrania studyjne z tamtego okresu, a o „101” to gdyby nie dokształt, to bym sobie nie przypomniał. Na pewno szkoda, że nie ma całego sfilmowanego koncertu z Rose Bowl, bo sama płyta pozostawia niedosyt, za to muzyka plus to co się dzieje na scenie – to już coś całkiem innego, dużo ciekawszego. Chociażby dla samych fragmentów koncertu warto jakoś przecierpieć niemuzyczną część filmu.
Miałem napisać, że w całości „101” lepiej pozwala zrozumieć fenomen Depeche Mode, ale się opamiętałem – kaman, beżart! Zrozumieć? Komu? Młodszym ? Oni i tak nic nie rozumieją, poza tym dla nich prominentna pozycja grupy na muzycznym firmamencie jest aksjomatem, jak Pałac Kultury w Warszawie. Starszym? Jedni nie lubią i już, i nie ma co im tłumaczyć, a drudzy lubią, ale im też nie ma co tłumaczyć, bo ten fenomen sami w pewnym sensie współtworzyli, min. kupując płyty i bilety.
Dwa pytania, stosunkowo proste: