Tylko jej nie zglanuj – powiedział Naczelny wręczając mi płytkę zespołu Elsie. Popatrzyłem na niego moimi niewinnymi, chabrowymi jak piwo oczętami – Ja?! Sflekować?! Płytę?! Do tego polską?! W życiu! - Obruszyłem się - No chyba że zasłuży – dodałem. Naczelny popatrzył na mnie z lekkim niepokojem. Widać było, że zależy mu na tym, żeby płyta została oceniona rzetelnie, ale przychylnie. Taaak… Czy mi się szef ostatnio czymś naraził? Chyba nie . Ale chciał. No to jakaś kara musi być. No to hajda, pod obcasiki! Niech się mu się znowu dostanie za nie swoje winy, niech się znowu tłumaczy. A co!
Przepraszam szanowny zespół, ale to tylko gwoli podniesienia ciśnienia miłościwie nam panującemu Redaktorowi Naczelnemu, bez związku z samą płytą.
A płyta jest krótka, raptem nieco ponad 25 minut muzyki. Za ładnie wydana i za ładnie wygląda, żeby powiedzieć demo. EPka, albo mini-longplay. Mnie bardziej pasuje to drugie określenie. Elsie to kwartet z Poznania – co też sporo tłumaczy i pewnie dlatego tak oszczędnie obdarzyli nas swoją twórczością. Ale czasami lepszy jest lekki niedosyt niż przesyt. Muzyka, która proponuje wielkopolski kwartet nie jest specjalnie odkrywcza, ani oryginalna – prog-rock w stylu Liquid Tension Experiment z lekką nutą “kolorowego” King Crimson w wersji nieco “light”. Ale nie chodzi mi o wyraźne muzyczne podobieństwa – raczej o podobnego ducha. Nie jest też specjalnie efektowna, wymaga nieco czasu , żeby dać się polubić. Za to jest ciekawa i intrygująca. Pierwsza rzecz, która nasunęła mi się w związku tą muzyką, to że muzycy Elsie naprawdę tworzą zespół. To co słyszymy jest to faktycznie gra zespołowa. Grają razem – jeden słucha drugiego i reaguje na to co usłyszy. To grupa bardzo sprawnych warsztatowo muzyków, z pewnością sporo odbiegających poziomem od średniej krajowej. Szczęściem nie usiłują tego udowadniać za wszelka ceną, raczej wychodzi to w trakcie gry – ta charakterystyczna lekkość z jaką grają jest godna pozazdroszczenia. Nie wiem, czy było to nagrywane “na setkę” ale sprawia takie wrażenie, bo ta muzyka żyje. Zwróciłem na to uwagę, gdyż wcale nie jest to zbyt częstym zjawiskiem. Czasami efekt końcowy sprawia wrażenie, że ktoś wszedł, nagrał, poszedł do domu i nic go dalej nie obchodziło.
Inna sprawa to utwór “Laguna” – tak zwana gitarowa ballada. Gitarzysta wkłada w to całe swoje serce, uczucia, jego natchnione palce biegają po gryfie tak zgrabnie, jak górska struga wije się między kamieniami. A myśl artystyczna szybuje wysoko jak sokół. Gitara płacze, jęczy i rzęzi. Słuchacz też płacze, jęczy i rzęzi, tylko nie zawsze z tego samego powodu, co gitara. Ostatnie coś takiego, co mi się w miarę podobało był to “The Loner” Gary Moore’a z płyty “Wild Frontier” – czyli dwadzieścia lat minęło… Ale “Laguna” przekonała mnie do siebie – tak to trzeba powiedzieć. Ma swój urok, klimat i na pewno nie zaniża poziomu. To dobry utwór.
Poziom umiejętności muzyków jest wprost proporcjonalny do poziomu samej muzyki zawartej na tym krążku. Gdyby było z dziesięć minut więcej podobnej muzyki, to pewnie dałbym osiem gwiazdek, bez gadania. Na razie siedem za to z dużym plusem i prośbą o więcej.