Wydany po 4 latach przerwy nowy album Depeche Mode nie przynosi jakiegoś zaskakującego zwrotu akcji i raczej utrwali istniejące już od wielu lat różne spojrzenia (i podziały wśród fanów) na twórczość grupy. Według części miłośników zespołu już po Ultra formacja nie może sobie poradzić z nagraniem dobrego, nośnego materiału. Opublikowane w XXI wieku krążki Exciter, Playing the Angel, Sounds of the Universe i Delta Machine przyniosły muzykę bardziej ambitną, poszukującą, eksperymentującą w zakresie dźwiękowych rozwiązań i tym samym trudniej przyswajalną, która poza drobnymi wyjątkami nie przynosiła hitów na miarę tych z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pewnym paradoksem jest to, że wraz z tymi mniej - nazwijmy to – „komercyjnymi albumami”, grupa stawała się coraz większą stadionową gwiazdą. Przy okazji okazało się, że ci przez lata traktowani z dystansem niepoprawni romantycy z wyżelowanymi włosami, stali się inspiracją dla najtwardszych rockmanów.
Spirit niewiele w tej sytuacji zmieni. Dziś Depeche Mode to formacja nasycona sukcesem, której już chyba trudno zmobilizować się i nagrać dobrą, przebojową piosenkę (w myśl zasady, że najtrudniej jest napisać hit – zresztą, najlepsze rzeczy nagrywali, gdy byli młodzi i głodni sukcesu lub zmagali się z wyniszczającymi trudami sławy, czego przykładem był znakomity Songs of Faith and Devotion). Kolejne albumy wydają się zatem pretekstem do zagrania kolejnej lukratywnej trasy. Wiadomo wszak, że to one przynoszą prawdziwe pieniądze. Świetnie sprzedająca się Spirit Global Tour, która w lipcu dotrze do Polski, jest tego potwierdzeniem. I nieważne, że większość z kilkudziesięciu tysięcy ludzi zebranych na każdym ze stadionów to malkontenci narzekający na ostatnie albumy zespołu, czekający na usłyszenie po raz kolejny Everything Counts, Stripped, Enjoy the Silence, Never Let Me Down Again, I Feel You czy Personal Jesus. Zresztą, wszystkie te kompozycje panowie grają na tej trasie.
Dobra, czas najwyższy napisać kilka zdań o samej płycie, wszak to ona jest najważniejsza, a nie fenomen popularności zespołu. I tu pewnie niektórych zaskoczę. Bo choć dosyć blisko mi do wyrażonych w poprzednich dwóch akapitach uogólnień, muszę powiedzieć, że Spirit jest naprawdę dobrą płytą. Kto wie czy nie jedną z lepszych z tych nagranych w XXI wieku. Z jednej strony, w dalszym ciągu mamy tu wszystko to, co zdominowało brzmienie zespołu w ostatnich kilkunastu latach. Jest rockowy, lekko bluesowy brud, częste wykorzystywanie rozmytych gitar, przesterowanych wokali, ucieczka od rozpędzonych, obarczonych prostą bujającą rytmiką numerów. Do tego mnóstwo obowiązkowych elektronicznych smaczków i ta specyficzna, ascetycza surowość. Z drugiej jednak strony Spirit jest naprawdę, w porównaniu do swoich poprzedników, zdecydowanie bogatszy brzmieniowo a grupie udało się stworzyć wreszcie kilka zamapiętywalnych, przyzwoitych piosenek. Nie chcę napisać – przebojów, bo to już nie te czasy i - bez Alana Wildera - nieco inny zespół. Trzeba ich posłuchać, dać im trochę czasu a z pewnością oddadzą swój, być może ukryty, melodyczny potencjał.
Taki jest z pewnością otwierający album Going Backwards, którym nieprzypadkowo muzycy zaczynają tegoroczne koncerty, broni się wybrany na pierwszy singiel Where's The Revolution. Podoba mi się też pierwsza z ballad na tym krążku. The Worst Crime z przejmująco śpiewającym Gahanem przywołuje klimat jego albumów z projektem Soulsavers. Zresztą, generalnie na całej płycie dominują raczej balladowe tempa i to te spokojniejsze utwory nadają jej wyrazistości, jak Cover Me, Poison Heart, czy Fail, jeden z dwóch zaśpiewanych tu przez Gore'a utworów (zdecydowanie ciekawszy od krótkiego Eternal). Warto też jednak zauważyć, że wraz z rytmicznym So Much Love Depesze wracają głębiej w swoją przeszłość, może i w lata osiemdziesiąte?
Jednym słowem, jest ciekawie, tym bardziej że i w warstwie literackiej raczej daleko im do banału. Tym razem panowie dotykają „ducha” współczesnej ludzkości, świata, w którym coraz trudniej się porozumieć, pełnego chciwości i pożądania.