ĆwiaraTM się skończyła, czas na Glorious Nineties – część I: 1990.
O ile Wojtek – jak sam przyznał – jest muzycznym dzieckiem lat 80., tak moja edukacja muzyczna przypadła na lata 90. Wtedy zacząłem odkrywać muzykę, wtedy poznałem całą masę ważnych dla mnie wykonawców, wtedy wydarzyło się mnóstwo rzeczy, bez których dziś (nie tylko muzycznie) byłbym w zupełnie innym miejscu. I dlatego ćwiara będzie kontynuowana, pod lekko zmodyfikowanym tytułem.
Początek lat 90. w Polsce, jak to bodajże Gary Brooker kiedyś opowiadał, to był przede wszystkim wybuch kolorów – wcześniej było szaro na ulicach, ponuro, nijako, a teraz nagle ciuchy zrobiły się kolorowe i wszędzie pojawiły się stoiska z owocami, zwłaszcza bananami, czego wcześniej nie uświadczyłeś. W sumie ma rację, bo różnych ulicznych straganów zrobiło się nagle skolko ugodno – dosłownie, bo zdecydowana większość sprzedawców to byli Rosjanie, handlujący wszystkim, co im w ojczyźnie pod rękę wpadło (niezapomniane gry z łapaniem jajeczek!). (Równie, albo nawet bardziej powszechne stały się giełdy i wypożyczalnie kaset wideo – zjawisko, któremu należy się kiedyś solidne opracowanie). Zrobiło się kolorowo także z innego powodu, bo nagle szare peerelowskie blokowiska zaczęły pokrywać się bazgranymi sprayem mądrościami (teraz też tego nie brakuje, ale głównie są to jakieś debilne zawijasy) i nazwami ukochanych zespołów. Była tego masa, głównie różne metalowe bandy (na czele z Metallicą i Slayerem) i punkowe załogi, ale dominowały tzw. deemki – różne stylizowane kombinacje liter D i M, często sprejowane od szablonu – bo początek lat 90. to był renesans popularności Depeche Mode, przynajmniej w Zagłębiu Dąbrowskim.
To była piąta albo szósta klasa podstawówki. Kasetę – oczywiście straganową, do dziś pamiętam ciemny, przydymiony odcień plastiku – dostarczył Marcin. A właściwie jego starsza siostra, za sprawą której przyszło mi poznać sporo ciekawych rzeczy. To w bloku przy ul. Hallera pierwszy raz miałem okazję zetknąć się z Ramones, The Doors, The Cure, chyba też New Model Army, albo z innej beczki – Big Cycem czy właśnie Depeszami. „Violator” dał mi się we znaki z uwagi na długość trwania: czyste kasety miały albo 60, albo 90 minut – albo ostatnia minuta się nie mieściła, albo spora część taśmy była niewykorzystana (a wtedy jeszcze czyste kasety swoje kosztowały). W końcu sam kupiłem gdzieś na straganie własny egzemplarz „Violatora”, który niestety dość szybko gdzieś był zaginął w boju.
Z perspektywy czasu „Violator” jawi się jako kolejne ogniwo w łańcuchu, kolejny etap prowadzący do depeszowego magnum opus „Songs Of Faith And Devotion”. Rzecz jasna w roku 1990 takiej perspektywy jeszcze nie było, tym niemniej „Violator” był płytą dojrzałą, przemyślaną, intrygującą. Brzmieniowo Depesze stoją tu w lekkim rozkroku – chwilami słychać tu jeszcze synthpopowe lata 80. z ciepłą, pastelową elektroniką, ale brzmienie jest dość mroczne, chwilami naturalistyczne, ponure, zapowiadające lata 90. Taki „Enjoy The Silence” (superprzebojowy, z teledyskiem z Gahanem w roli króla) ma jeszcze sporo z DM ery powiedzmy „Some Great Reward”; ciepło brzmiący, melodyjny refren „Halo”, opartego na dość prostej linii basowej, którą następnie ciekawie obudowano kolejnymi klawiszowymi partiami, przywodzi nieco na myśl nagrania OMD – te nagrania korzeniami wciąż jeszcze tkwią w latach 80. Z drugiej strony jest słynny „Personal Jesus”, zbudowany na prostej gitarowej linii (zresztą po raz pierwszy Depeche Mode aż tak wyeksponowało gitarę w swoim nagraniu) – to już zupełnie inne Depeche Mode: bezpośrednia oszczędność, pewna brzmieniowa surowość, prostota tego utworu pięknie wprowadza Gore’a i spółkę w lata 90. Jest „Policy Of Truth” – jakby wykręcona, odjechana Depeszowska wersja funku, z pulsującą linią basową i silnie zaznaczonym rytmem. Do tego „Sweetest Perfection” – powoli narastające, rozwijające się, nabierające mocy, gęstniejące, co w zderzeniu z chłodnym śpiewem robi przytłaczające wrażenie. A są jeszcze ballady: „Waiting For The Night”, smutna, chwilami wręcz przeszywająca (…czekam, aż zapadnie noc, wtedy wszystko staje się znośne…) i nieco jaśniejsza, choć nadal utrzymana w chłodnych, minorowych barwach, sugestywna „Blue Dress” (…Włóż ją i nie mów ani słowa. Włóż ją, tę, którą wolę. Włóż ją i stań przed moimi oczami…) A odjechane, atmosferyczne „Clean” na finał (ponoć inspirowane partiami gitar basowych z „One Of These Days”)? A nieco mniej przebojowa od „Enjoy The Silence”, ale nadal chwytliwa, melodyjna i wpadająca w ucho „World In My Eyes”?
Dziewięć utworów, żaden nie jest słabszy, żaden nie odstaje – no, takie coś zdarza się nieczęsto. A przy okazji Depesze wychodzą z lat 80. i przepoczwarzają się w nowe brzmienia, efektownie wchodzą w nową dekadę. Zarazem dowodzą dojrzałości, jaką demonstrowali już na „Black Celebration” i dziwnym, jakby niedostępnym, obcym, nieco niedocenionym „Music For The Masses” (chyba najbardziej zaskakującym, nietypowym albumie w całym dorobku Gahana i spółki), a teraz ta dojrzałość znalazła pełne ujście: nawet te przebojowe „Enjoy The Silence” i „World In My Eyes” – to już nie są ckliwe pioseneczki, jakie wcześniej zdarzały się Depeche Mode, te utwory zaskakują – czy to aranżacjami (czasem decydują drobne detale – urocza partia klawiszowa wprowadzająca refren w “Halo” tak naprawdę robi ten utwór, nadaje mu klimatu), czy cynicznymi, chwilami wręcz ekshibicjonistycznymi tekstami, czy brzmieniowymi pomysłami (wyeksponowana, wywiedziona z bluesa gitarowa zagrywka i dodana do niej oszczędna elektronika w „Personal Jesus”, czy całe „Clean”, z tym dziwnym, minorowym brzmieniem i niespokojnym, dusznym klimatem). Już za parę lat Depesze nagrają płytę równie doskonałą, albo i minimalnie lepszą, a potem… a potem będzie różnie. Ale „Violator” to bez cienia wątpliwości klasyka muzyki popularnej lat 90. i jeden z najlepszych albumów Depeche Mode.