Dokształt koncertowy – semestr piąty.
Wykład trzynasty.
Baczność kursanty!
Dzisiaj wykład taki trochę na lewiznę, bo raptem (większa, 76 minut ze 124) połowa płyty jest koncertowa. Pierwsza część – „Venus Orbiting” – to regularny album studyjny. Tyle że z koncertami Tori jest pewien problem. W zestawie „Original Bootlegs” znajdzie się ciekawe koncerty, ale żaden tak do końca jakoś nie przekonuje; bardzo dobre płyty trafiają się w kolejnym koncertowym boksie „Legs And Boots”, tyle że ten jest dostępny chyba jedynie jako całość – a zestaw 27 ponad dwugodzinnych płyt koncertowych to nawet dla tak zaprawionego w bojach komandosa jak major Kopyto za dużo na jeden wykład; „Live At Montreux” to występ z początku lat 90., średnio reprezentatywny dla dorobku artystki, podobnie jak limitowany, trudny do zdobycia koncert z Rosji; a sporo uroczych koncertów (choćby ten z Trójki z 2002) funkcjonuje tylko w postaci pirackich nagrań. Tak więc padło na „To Venus And Back”.
Już na poprzednim albumie „From The Choirgirl Hotel” Tori zaczęła flirtować z brzmieniami, jakimi w drugiej połowie lat 90. zainteresowała się cała rzesza twórców (m.in. Gary Moore, Eric Clapton, Chris Rea, Fish) – elektroniką, programowanymi rytmami, chłodnym bristolskim transem generowanym przez rozmaite komputery i syntezatory. Na „Venus Orbiting” (pierwotnie miał to być zestaw odrzutów z poprzedniej płyty, ale w końcu wyszła całkowicie premierowa rzecz) poszła na całość: fortepian w wielu momentach schodzi na dalszy plan, staje się jeszcze jednym z instrumentów. Dominują nowoczesne, cyfrowe brzmienia – takie jest triphopowe “Juarez” czy hałaśliwe, jakby pastiszujące pop-rock lat 80. „Glory Of The 80s”. „Bliss” niby zaczyna się od elektronicznych hałasów, w warstwie rytmicznej też słychać programowane rytmy, ale bardzo zgrabnie to ożeniono z typowo amosowsko brzmiącym fortepianem. Jeszcze fajniej wyszło to w „Lust”, gdzie dodatkowo lekko przetworzono głos Amos – pętla perkusyjna plus wyeksponowany, bajkowo brzmiący fortepian. Podobnie wypada „Suede”, ale tu akurat fortepian schowano nieco w tle, jest jednym z elementów barwnej mozaiki brzmieniowej, na równi z elektroniką i gitarą elektryczną. W „Daturze” głos Tori zanurzono w elektronicznych, rwanych, klaustrofobicznych brzmieniach, dobrze oddających niedobry narkotyczny odlot (kursanty zapamiętają, złe dragi są złe). „Spring Haze” zaczyna się jak fortepianowa ballada, dopiero potem wchodzi elektronika. A „Josephine” i finałowe „1000 Oceans” to już klasyczne nagrania Tori, z dominującym fortepianem i liryczną, kameralną atmosferą.
Płyta studyjna wypada trochę nierówno, jak dwuszereg na pierwszej mustrze: hałaśliwe „Glory of The 80s” i „Riot Poof” trochę odstają od reszty, są w sumie dosyć banalne – a z drugiej strony dostajemy kilka perełek. Roztańczone „Bliss” i „Concertina”, duszne, niespokojne „Juarez” (to o przygranicznym mieście w Meksyku, gdzie kilku facetów z kompleksem małego wacka zmówiło się mordować biedne dziewczyny – gdybym z oddziałem dorwał paru takich, to po kwadransie błagaliby, żeby ich dobić), upalone „Datura” – to są rzeczy naprawdę dużego formatu.
Druga część – „Venus Live. Still Orbiting” to już fragmenty koncertów z roku 1998, z trasy promującej „From The Choirgirl Hotel”. Rzut oka na tracklistę – oj, można by długo wyliczać, czego tu nie znajdziemy, a co w dorobku Tori wyjątkowo udane. „Silent All These Years”, „Crucify”, „God”, „Past The Mission”, „Hey Jupiter”, „Not The Red Baron”, „Raspberry Swirl” – tych perełek niestety tu nie usłyszymy. Za to są inne wielkie i piękne utwory – porywająco zagrane “Precious Things” na początek, zaraz potem “Cruel” i na dobicie “Cornflake Girl” – takie mocne otwarcie koncertowe naprawdę robi wielkie wrażenie. W środkowej części Tori zostaje na pewien czas sama z fortepianem – wykonuje premierowe „Cooling”, „Mr.Zebra” i jak zawsze czarujące „Cloud On My Tongue”. I kto wie, czy właśnie w tych momentach ekspresja i siła wyrazu nie są największe – choć z drugiej strony, zespół (stali akompaniatorzy Amos w tym czasie – Caton, Evans, Chamberlain) świetnie się uzupełnia z Tori, pozwala jej się napędzać, ale nigdy jej nie przytłacza: to jest jeden, sprawnie funkcjonujący organizm. Potem, gdy znów powraca zespół, porywający poziom zostaje utrzymany aż do końca – przebojowe „Sugar”, frapujące jak zawsze „Little Earthquakes”, zakręcony „Space Dog” i pięknie się rozwijająca aż do potężnego finału „Waitress” – no, to jest świetne zakończenie (tzn. na sam koniec jest kameralne, jazzujące „Purple People” – rok wcześniej bonus do japońskiej edycji „Songs From The Choirgirl Hotel”.)
No cóż, Tori ma w dorobku ciut lepsze płyty koncertowe (niektóre z „Legs And Boots” – tam gdzie jest już i „Yo George” i „Bouncing Off Clouds” i na finał „Hey Jupiter” – aż szkoda, że nie wyszły osobno jako pojedyncze albumy), ale „Still Orbiting” – mimo pominięcia kilku najlepszych utworów z dorobku rudowłosej – to jest jednak świetny kawałek grania na żywo. Płyta studyjna też robi duże wrażenie, więc ocena będzie wysoka. Do tego zdanie, za które ubóstwiam ją bezgranicznie – „I know the truth is between the first and the fortieth drink”.
Pytania tylko dwa, za to nieźle punktowane.
1. Uzupełnij łańcuszek nazwiskiem:
Tori Amos -> (...) -> Bruce Lee [5 pkt.]
2. Twórcy jednej z kompozycji, jakie Tori kiedyś nagrała i opublikowała we własnej wersji, zapytani o tą przeróbkę odpowiedzieli: nie wiemy po co pytała się w ogóle o zgodę, i tak ni cholery nie poznalibyśmy, że to nasz kawałek. Co to za panowie? [3 pkt.]
Pytania pozakonkursowe. To czego chcieli Szwedzi? I dokąd ta rzeka płynie?