Artysta solo na instrumencie akustycznym – oj, jest to próba sił. W przypadku gry na syntezatorze czy gitarze elektrycznej można zaszaleć: przykryć ewentualne niedostatki twórcze i wykonawcze różnymi efektami, barwami, wywijaniem i zniekształcaniem dźwięku na wszystkie strony. Artysta solo przy fortepianie lub ze skrzypcami bądź z gitarą klasyczną w dłoniach jest niczym Terry Jones zasiadający przy organach w „Latającym Cyrku Monty Pythona” - goły jako ten święty turecki. Tutaj już nie ma przebacz: albo jesteś dobry na tyle, by słuchacza zainteresować, przykuć jego uwagę, albo wszystkie twoje niedostatki z miejsca wyjdą na wierzch. Keith Jarrett na swoich solowych płytach potrafił (kiedyś) zafascynować; Marcina Olesia kilkadziesiąt minut piłowania kontrabasu na płycie „Ornette On Bass” potrafiło wciągnąć i zaintrygować; Mat Maneri na „Trinity” osiągnął już nieco gorsze efekty i trochę znudził (mimo że lubię brzmienie skrzypiec); a o „FreeDrum Suite” drugiego z braci Olesiów najlepiej zapomnieć zaraz po wysłuchaniu. Albo nawet przed.
Instrumentalista wypełniający płytę prawie w całości swoimi autorskimi kompozycjami jest... - patrz akapit wyżej. Czasem akustyczne instrumentarium pozwala wydobyć z hałaśliwych kompozycji zupełnie nieoczekiwane, zaskakujące barwy, odcienie – dość posłuchać „MTV Unplugged In New York” Nirvany. Albo „Hyperballad” Bjork w wykonaniu kwartetu smyczkowego (jest na płycie z remiksami Bjorkówny „Telegram” - tej z błękitną okładką). A czasem wychodzi, że te wszystkie hałaśliwe, potężne kompozycje tak naprawdę opierają się na wątłych, banalnych podstawach.
Michał Zygmunt na „Organic” wystawia się na ostrzał podwójnie: nie dość, że prawie całą muzykę wykonuje sam, na gitarze klasycznej (sporadycznie pojawia się akompaniator na instrumentach perkusyjnych), to jeszcze na szesnaście kompozycji tylko dwie są cudze. Z jakim skutkiem?
Zygmunt wyciska z tego skromnego instrumentarium bardzo wiele: różnicuje sposoby gry, w jednej chwili gra spokojnie, ładnie prowadzi melodię, by za moment zaskoczyć bardziej odjechaną, zaskakującą miniaturką. Do nagrania płyty użył zresztą wielu różnych gitar, różnych sposobów strojenia, różnych technik gry. Przez trzy kwadranse (z małym dodatkiem) dzieje się na tej płycie sporo. Także pod względem kompozytorskim: Michał Zygmunt to co prawda absolwent Wydziału Jazzu AM – ale akurat nie jazz tu dominuje, sporo jest też nawiązań do muzyki świata. Choćby takie „Wibrujące ciało” - o wyraźnie latynoskim klimacie. Bardzo przyjemnie się rozkręcające, nabierające w finale ognia „Twoje oczy są rzeką”. Intrygują tytułowe, rozsiane po całej płycie miniaturki – czasem proste, melodyjne, czasem bardziej odjechane. Mniej melodyjnie, bardziej zgrzytliwie jest w takim „12 kroków” - ale to raczej wyjątek, bo dominują kompozycje, gdzie jest jednak melodyjnie, gdzie muzyka sobie ładnie płynie – ot, choćby „Wolność patrzy z boku”...
Jak na oszczędne instrumentarium – dużo się na tej płycie dzieje. Dużo i ciekawie. Na pewno warto śledzić dalsze poczynania Michała Zygmunta. Ja w każdym razie jestem zainteresowany.