Ćwiara minęła AD 1986.
Jeśli "Some Great Reward" było albumem, który wprowadził Depeche Mode do światowej pierwszej ligi, tak "Black Celebration" był tym, który pozwolił im jeszcze mocniej się tam usadowić. Nowy krążek zawojował listy przebojów równie skutecznie, co poprzedni, a tym raczej jego "siłą rażącą" nie były single, tylko on sam jako całość. W zasadzie "Black Celebration" to album bez singli. Żadna piosenka wykrojona z niego nie stała się przebojem na miarę "People Are People", czy "Master And Servant". Można zaryzykować twierdzenie, że jest to nawet coś w rodzaju koncept-albumu, bo utwory tworzą pewną całość tematycznie, a i muzycznie raczej też. Mimo braku ewidentnych znamion przebojowości, płyta zupełnie dobrze radziła sobie na listach przebojów, a sprzedaż, tak jak poprzedniego, wspartego dwoma bardzo wysoko notowanymi singlami, również przekroczyła milion egzemplarzy. I pierwszy raz ten kwartet popsterów w pełni udowodnił, że nie są tylko wieszakami na ciuchy, tylko w pełni dojrzałymi artystami. Oczywiście, nie można zapomnieć o "Some Great Reward", gdzie dojrzewanie muzyczne i emocjonalne ruszyło z kopyta, ale "Black Celebration" jest już taka od początku do końca - ciemna, ponura, pesymistyczna. Jak i muzycznie, tak i tekstowo. Jest to jedna z niewielu płyt z tego kresu, nagranych przez syntezatorowy band, która jest tak mało popowa, a klawisze służą przede wszystkim tworzeniu takiego przygnębiającego, mrocznego klimatu, I wcale nie jest to egzaltowane dołerstwo, którym jeszcze zalatywało na przykład nieco Cure na "Pornography", tylko uczciwie uargumentowany pesymizm poparty trzeźwym spojrzeniem na świat. O to zadbał Martin Gore, nadworny tekściarz Depeche Mode. W latach osiemdziesiątych był to jeden z moich ulubionych autorów - jego proste, lakoniczne, ale cholernie dosadne, a nawet brutalne teksty, świetnie opisywały świat wokół. Zwykle w czarnych barwach, ale zdarzały się bardzo subtelne, chociaż też niezbyt pogodne erotyki - tutaj - "Here Is The House", albo "Stripped”.
Black Celebration słucha się jak singla - ledwie Gahan śpiewa : "Zorganizujmy czarną mszę, żeby uczcić kres kolejnego czarnego dnia", a już mamy sztucznie optymistyczny "New Dress", a Gahan śpiewa o garderobie Lady Di. Teraz zwykle słuchamy kompaktów, czyli ciurkiem całej płyty, a winyl ma to do siebie, ze ma dwie strony - zauważmy jak jest ułożony ten album; pierwsza strona, pierwsze pięć utworów - trudno powiedzieć, że się ona rozwija, bo raczej się zwija. Stosunkowo dynamiczny "Black Celebration", potem trochę stateczniejszy "Fly on the Windscreen - Final", a następnie trzy, spokojne, skromnie zaaranżowane piosenki - tworzy to jakąś całość, szczególnie, że pierwsze trzy łączą się ze sobą, a miedzy pozostałymi raczej przerw też nie ma. Druga strona jest nieco żywsza - zaczyna się od "Question of Time" (wydane zresztą na singlu), ale zaraz potem jest "Stripped" - kiedy pierwszy raz to usłyszałem prawie dwadzieścia pięć lat temu ciary mi po plecach chodziły i tak jest do tej pory, kiedy tylko to słyszę - jeden z najbardziej przygnębiających tekstów miłosnych (?) jakie znam. Trochę pogodniej robi się w kameralnym "Here Is The House", ale to też opowieść o kruchym szczęściu we dwoje, które w każdej chwili może zostać zniszczone, bo świat wokół tej enklawy jest mało przyjazny. Zawsze mi się to trochę kojarzyło z niektórymi wierszami Baczyńskiego. Może dlatego, że w mniej więcej tym samym czasie ukazała się płyta i my w szkole przerabialiśmy jego poezję. Nie przekonuje mnie „New Dress” na koniec, że niby jakieś światełko w tym tunelu. Mam wrażenie, że ten happy end jest trochę na siłę przyszyty do „Black Celebration”, albo jest grubymi nićmi szytą prowokacją.
Bez względu na to czy „New Dress” pasuje do całości, czy nie, Czarna Msza jest płytą wybitną, jedną z najlepszych w karierze Depeche Mode. Zdarzały im się potem rzeczy lepiej zrobione, lepiej wyprodukowane, ale muzycznie – to chyba tylko „Songs of Faith And Devotion” jest lepsze. Jedna z ważniejszych płyt lat osiemdziesiątych.