To jedna z białych plam w naszym recenzenckim dziale. Mamy w nim wszak takie „depeszowe” klasyki jak Some Great Reward, Black Celebration, czy Violator a na Songs Of Faith And Devotion do tej pory jakoś zabrakło czasu. A szkoda, bo to chyba najbardziej rockowa płyta w ich dyskografii…
Album jest przykładem na to jak często trudne, kryzysowe momenty potrafią wykrzesać z artysty niesamowite pokłady twórcze, pozwalające na zbudowanie czegoś absolutnie wyjątkowego. A takim czymś jest niewątpliwie Songs Of Faith And Devotion. Przystępując do tworzenia tej płyty grupa była w totalnym kryzysie. Obciążona na swój sposób potężnym sukcesem artystycznym i komercyjnym albumu Violator i świadomością, jak trudno będzie przebić to niewątpliwe osiągnięcie. Do tego David Gahan coraz bardziej popadał w uzależnienie od heroiny i poważnie myślał o opuszczeniu formacji, Martin Gore miał problemy z alkoholem a Andy Fletcher z depresją. Doszło do tego, że rozpoczęta w wynajętej willi w Madrycie sesja nagraniowa uległa przerwaniu i została wznowiona dopiero w Hamburgu. Gahan postanowił wówczas pozostać w zespole, jednak pod warunkiem zmiany brzmienia grupy na bardziej cięższe i rockowe. W wywiadach zdradzał fascynację Jane’s Addiction, Nine Inch Nails, czy Nitzer Ebb. I faktycznie tak się stało. Ożywiono brzmienie grupy poprzez wprowadzenie tradycyjnych instrumentów, głównie gitary, na której zagrał Gore, i perkusji, za którą odpowiadał Alan Wilder. A to nie było wszystko, pojawiła się też gitara basowa, dudy, organy, smyczki i chór.
W efekcie tego wyszedł muzykom album przełomowy i niezwykły. Bardzo mroczny, ciężki, wręcz grunge’owy (pierwsza połowa lat 90-tych to przecież wielki czas tego stylu), mający w sobie mnóstwo surowości i chropowatości. Z drugiej strony artyści nie utracili tego, co od lat było ich największą siłą – tworzenia bardzo przebojowych, atrakcyjnych melodycznie piosenek, które tym razem otrzymały tylko nieco inne, mniej taneczne, za to bardziej naturalne opakowanie.
Płytę zaczyna I Feel You, które już od pierwszych dźwięków mówi, że jesteśmy w zupełnie innej bajce. Kompozycja osadzona wręcz w krwiście bluesowych klimatach także i od strony promującego ją klipu pokazywała ogromną zmianę. Szczególnie patrząc na Gahana, wychudzonego, wytatuowanego, z brodą i długimi włosami. Kolejne utwory przynosiły następne odmienności. Jak ballada One Caress zdominowana piękną sekcją smyczków Willa Malone’a, albo również stonowany Judas, w którym wykorzystano dudy. Z kolei w Condemnation i Get Right With Me zaśpiewała grupa gospel. O sile albumu stanowiły jednak nie te wyciszone fragmenty (choć i one nadają mu sporego kontrastu i urozmaicenia), a świetne, pomysłowo zaaranżowane, pełne dźwiękowych smaczków utwory bardzo rytmiczne, takie jak ultra przebojowe Walking In My Shoes, In Your Room (mój absolutny faworyt na tej płycie), Rush, czy kończący całość (mój drugi ulubiony tu utwór), niepokojący i mroczny, Higher Love.
Album okazał się ogromnym sukcesem komercyjnym. Był pierwszą płytą Depeche Mode, która osiągnęła szczyty list zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w Stanach Zjednoczonych. Album wspierała największa w historii formacji, trwająca czternaście miesięcy i obejmująca dwadzieścia siedem państw trasa koncertowa (pozostałością po niej jest absolutnie doskonała koncertówka Songs Of Faith And Devotion Live zarejestrowana podczas występów w Kopenhadze, Mediolanie, Lieven i Nowym Orleanie). Jej ogromna skala odbiła się niestety na członkach zespołu, którzy pogrążali się w swoich uzależnieniach i chorobach. Konsekwencją tegoż było ostateczne opuszczenie zespołu przez Alana Wildera w 1995 roku. W ten sposób Songs Of Faith And Devotion okazało się jego ostatnią płytą z Depeche Mode. Płytą, która ze swoim 27 – letnim dziś stażem należy chyba już do kanonu szeroko rozumianego rocka. Wstyd nie znać.