Jeżeli raz powiedziało się „A”, to warto powiedzieć i „B”. To oklepane już porzekadło odnoszę do mojej skromnej osoby. Dokładnie rok temu, tuż przed pierwszą i jak do tej pory jedyną wizytą Steva Thorne’a w naszym kraju (koncert w Teatrze Wyspiańskiego w Katowicach) napisałem recenzję debiutanckiej płyty tego artysty. Podsumowując ją wyraziłem nadzieję, że zapowiadana druga jej część utwierdzi mnie w przekonaniu, iż nie tylko o oryginalność w muzyce chodzi, lecz o to coś, co decyduje o jej pięknie. Niestety. Moje nadzieje okazały się tylko pobożnymi życzeniami.
Sama koncepcja wydawnictwa jest bliźniaczo podobna do debiutu. Zresztą sam tytuł z dodanym „part two” mówi wszystko. Okładka także ewidentnie nawiązuje do części pierwszej, choć nie jest z pewnością tak baśniowa i intrygująca Do tego dochodzi plejada zaproszonych gwiazd muzyki progresywnej, podobnie jak to miało miejsce na albumie sprzed roku (tym razem możemy podziwiać między innymi grę Nicka D’Virgilo, Geoffa Downesa, Johna Mitchella, Pete Trewavasa, Tony Levina, Gary Chandlera, Gavina Harrisona, Martina Orforda). Jednym słowem wszystko zrobione według sprawdzonej receptury i zagrane w znanej neoprogrockowej, z popowymi naleciałościami, konwencji, która wielu (w tym i niżej podpisanego) wtedy urzekła. Wtedy… ale dziś już nie. Nie ukrywam, że nie zgadzam się z pochlebnymi opiniami na temat nowego dzieła Thorne’a, które tu i ówdzie się pojawiły. Ok. Zaczyna się świetnie. Instrumentalny „Toxicana Apocalypso” ma fajną, bezpretensjonalną melodię i doskonale buja nawiązując do sympatycznych klimatów z pierwszego krążka. Tylko, że później jest już coraz słabiej. Zbyt jednorodnie, monotonnie. Mieszanka akustycznej gitary z ciepłymi klawiszami i mocno „wytłuszczonym” basem przy średnich tempach, w większych ilościach zaczyna nużyć. Jest po prostu zbyt leniwie. Potwierdzają to „Wayward” i „Roundabout”, którym na dodatek brakuje (podobnie jak większości kompozycji) zapamiętywalnej i chwytliwej melodii. Broni się nieco piąty na krążku siedmiominutowy „Hounded”, w którym po tradycyjnie sennym początku następuje szybsze i mocne zwieńczenie. Niestety, następny, króciutki „Great Ordeal” każe zapomnieć o większej zadziorności, przywołując nastrój ogniskowej piosenki zaaranżowanej na akustyczną gitarę. Najzabawniejsze skojarzenie dopadło mnie jednak przy instrumentalnej miniaturze „Solace”. Rozpoczynający ją klawiszowy motyw przywołał wczesne lata osiemdziesiąte i przebój… „Milion ałych ros” Ałły Pugaczovej!! Natychmiast sprawdziłem oryginał. Faktycznie coś w tym jest. Ostatni na albumie „Sandheads” podobnie jak większość kompozycji się nie wyróżnia… poza kolejnym nawiązaniem do debiutu w wyśpiewanym, ironicznym, boskim błogosławieństwie dla Ameryki.
Cóż, trudno w zasadzie tej płycie coś poważniejszego zarzucić. Dobre, przestrzenne brzmienie, wymuskana produkcja. Pozostaje tylko ta pewna nijakość. Tylko i… aż. Bezwzględnie – druga część „Uczuciowych stworzeń” jest bardziej spójna i jednolita od swojej poprzedniczki. Ktoś może uznać to za duży plus. Ja rozpatruję to w kategoriach ujemnych. Muzykę, w której o oryginalnych zapędach nie może być mowy, powinna cechować pewna różnorodność, kwiecistość, zaskoczenie – przynajmniej w doborze formy. To wszystko mieliśmy na płycie sprzed dwóch lat. Może w istocie mniej jednolitej, ale na swój sposób świeżej, z takimi perełkami jak „Ten Years”, „Julia”, „Last Line” czy „Therapy”. A był jeszcze ciężki „Gone” i space rockowy „Every Second Counts”. I jeszcze jedno. Muszę to napisać. Fascynuje mnie na tym albumie duża liczba znanych muzyków. Odwrotnie proporcjonalna do tego co tak naprawdę mają ci wszyscy artyści do zagrania. Wszak nie słychać tu ich karkołomnych klawiszowych pasaży, rozciągniętych do bólu perkusyjnych i gitarowych solówek. Wystarcza im zaprezentowanie tylko podstawowego rzemiosła. Kiedyś zebranie takiej „paki” nie opłacałoby się po stokroć. Dziś, w dobie przesyłania nagranych ścieżek drogą elektroniczną, staje się naturalne. A każde ważne nazwisko we wkładce się liczy. Dość uszczypliwości. Nie przekonuje mnie druga część dzieła Steva Thorne’a i tyle.