„Legendary of Neo-Progressive Rock” – taki napis znajduje się na okładce tegorocznej reedycji płyty. Widząc go , niektórzy uśmiechną się z pobłażaniem, bo dla nich legendarny neo-prog to tak samo jak legendarne disco-polo, a inni uśmiechną się z rozrzewnieniem, przypominając sobie początek lat 90-tych , kiedy określenie III Rzeczpospolita nie była obelgą, a kilku kurdupli nie usiłowało wmówić ludziom, że oni wszystko wiedzą najlepiej.
Wśród podziękowań zespołu dla wszelkich krewnych i znajomych, znajdują się również „thanksy” dla Marillion. Jedno jest oczywiste , ale to „to show Stu door” wymaga pewnego wyjaśnienia. Sprawa jest w sumie prosta. Marillion pod koniec lat osiemdziesiątych zmieniał wokalistę i Stuart Nicholson próbował się załapać do tej roboty.
Ponoć zrobił na zespole dobre wrażenie, ale oni szukali innego typu wokalisty. W każdy razie, żeby nieco zrekompensować Nicholsonowi to odprawienie z kwitkiem zaproponowali mu, że go odwiozą do domu. Wydawało im się, że mieszka gdzieś w pobliżu. No nie do końca w pobliżu. Nie wiedzieli, że będzie to sto mil. W jedną stronę. No ale słowo się rzekło...
W każdym razie muzycy Galahad odwdzięczyli się taką dedykacją.
„Nothing Is Written” poznałem już w 1991 roku, bo Tomek Beksiński dość szybko ją wynalazł i poświęcił jej sporo czasu w swoich audycjach. Ciepło się o niej wypowiadał i pamiętam, że recenzje wtedy zbierała również ciepłe. Szybko znalazła się też spora grupa fanów, którzy o zespole zaczęli się wypowiadać z najwyższym uznaniem.
Jaka jest te płyta po 16-tu latach? Ma wszystkie wady i zalety albumu neo-progresywnego z tamtego okresu. Wady – to przede wszystkim sztywne trzymanie się ram gatunku, oraz nieszczególna produkcja. Ale to były takie czasy, kiedy płyty Fish-Marillion były swego rodzaju kanonem dla młodszych wykonawców. Do tego Marillion odniósł autentyczny sukces. Ściąga się od najlepszych. A postmodernistyczne mieszanie wszystkiego ze wszystkim miało dopiero nadejść. Czasy Porcupine Tree też. Produkcja – trochę to plastikowe, dynamika średnia, bębny tekturowe. Tylko, że jeżeli się nagrywa debiutancka płytę dla niewielkiej wytwórni , to trudno liczyć na super wyposażone studio. Poza tym brzmienie i tak nie odbiega zbytnio od standardów epoki. Tak się wtedy po prostu nagrywało. Na wielu płytach, nawet bardzo rockowych wykonawców, elektronika odgrywała dominującą rolę. Zalety – dobry wokalista, obdarzony ciekawym głosem i paradoksalnie, sztywne trzymanie się ram gatunku. Neo-prog w obrębie całego rocka progresywnego trudno uznać za gatunek szczególnie ambitny, jednak to dosyć wymagająca muzyka. I to raczej od wykonawców. Trzeba było być muzykiem sprawnym technicznie, do tego mieć trochę talentu kompozytorskiego. To jeszcze nie były te czasy, że kilka solówek sfastrygowanych do kupy wątłą melodyjka udawało utwór muzyczny, a kilka dziwnych dźwięków - muzykę (tzw. „uduchowioną”). Często utwory oparte były na najbardziej typowym schemacie – zwrotka, zwrotka, refren , zwrotka. Ale ciekawe pomysły aranżacyjne, niebanalne melodie, rozbudowane partie instrumentalne nadawały temu cechy progresywności.
„Nothing Is Written” to dość typowy produkt tamtych czasów. Zawiera dość typową neo-progową mieszaninę – czyli dłuższe, rozbudowane utwory, trochę krótszych, zwykle dynamicznych, bardziej rockowych, do tego parę ballad. Szczególnie chwalone były „Room 801” i „Richelieus Prayer” - bo to faktycznie najlepsze utwory na tej płycie. Ze swojej strony dokładam jeszcze balladę „Don’t Lose Control”, z przyczyn osobistych . Reszta płyty jest także zupełnie przyzwoita, „Aquaba” z orientalnymi motywami, niezła ballada „Evaporation”, z premedytacją mechaniczny „Automaton” – to jest ciekawa płyta. Mam ją już naprawdę bardzo długo i od czasu do czasu słucham. Pomysł z wydaniem remastera uważam za dobry, a jeszcze dodatkowo jeszcze jeden utwór – dobra ballada „Ther Must Be A Way”. Podszlifowanie brzmienia nie jest zbyt zdecydowane. Tam się wiele poprawić nie da. Pewnych charakterystycznych cech produkcji z wczesnych lat 90-tych nic nie zmieni. Brzmi to czyściej, klarowniej, nieco bardziej dynamicznie... i tyle.
Dość trudno ocenić mi tą płytę, bo mam do niej stosunek mocno sentymentalny. Zżyłem się z nią, przyzwyczaiłem się do niej. Taka stara płyta to już prawie jak domownik :) . Do tego zawsze mi się podobała, chociaż z czasem zacząłem dostrzegać jej pewne niedoskonałości. Nie ma to dla mnie obecnie żadnego znaczenia. I tak już nie zmienię o niej zdania. Moim zdaniem to dobra płyta, a „Richelieus Prayer” i „Room 801” to naprawdę świetne utwory. Najpierw miałem kasetę, a od ponad dziesięciu lat stoi u mnie na półce oryginalne CD. Teraz czas przyszedł na remastera.