Wielbiciele Galahadu mogą wreszcie czuć się usatysfakcjonowani. Po długim okresie milczenia i lekkiego artystycznego zagubienia grupa odżyła i ze zdwojoną siłą ruszyła do boju. Świetny, ostatni krążek „Empires Never Last” (być może najlepszy w dyskografii?), pierwsza wizyta w Polsce i historyczna, przy tejże okazji, rejestracja materiału na pierwsze DVD, które zresztą niedługo potem się ukazało. W tak zwanym między czasie, mieliśmy jeszcze reedycję debiutanckiego albumu „Nothing Is Written” z bonusową kompozycją. A wszystko to praktycznie w ciągu ostatnich dwóch lat. Tymczasem atrakcje się nie kończą, wręcz przeciwnie. Atmosfera wokół nich gęstnieje i napięcie wzrasta. Lada moment bowiem, Galahad dotrze po raz drugi do Polski, tym razem już z krótką trasą koncertową, a niejako przygrywką do tego wydarzenia ma być wznowienie kolejnej pozycji z dyskografii zespołu – koncertowej płyty „Classic Rock Live”.
Motywem wydania tej reedycji był – jak to zazwyczaj bywa w takich wypadkach - fakt wyczerpania się pierwotnego nakładu albumu i niemożność nabycia tej rejestracji przez zainteresowanych fanów. Jeśli w istocie tak się sprawy mają, dumą napawa mnie posiadanie tej pierwszej edycji, tym bardziej, że widnieją na niej podpisy muzyków zespołu. Daruję sobie jednak już tę prywatę i zacznę zmierzać do sedna, bo…
… bo nowa edycja tego krążka to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika Galahadu oraz progresywnej muzyki. I nie ma w tym wypadku znaczenia, czy ktoś już posiada starsze wydanie, czy też w ogóle nie zna kapeli (czy to możliwe?). To jedna z takich płyt, które w momencie ukazania się na rynku są jednymi z wielu, ale czas pracuje dla nich, a splot wielu aspektów czyni je niemalże kultowymi. Zamiast recenzji będzie zatem „ wykaz argumentów na tak” w odpowiedzi na tendencyjnie postawione pytanie: dlaczego warto mieć „Classic Rock Lives” Anno Domini 2008?
Po pierwsze - pomieszczony na tym wydawnictwie materiał koncertowy prezentuje grupę w szczytowym momencie możliwości twórczych i scenicznych. Świetnie oddaje fenomen tego zespołu i stojącego na jego czele charyzmatycznego Stuarta Nicholsona. Tak, tak… znajdziecie tu te charakterystyczne i demoniczne pogłosy wokalne i interpretacyjną emfazę.
Po drugie – podstawowy koncert (bo jest tu nie jeden set lecz dwa, ale o tym w… punkcie trzecim) zawiera naprawdę najlepsze kompozycje nagrane przez Galahad. W ten sobotni wieczór, 22 kwietnia 1995 roku, z okazji przyznania nagród przez promującą muzykę progresywną „The Classic Rock Society” (stąd tytuł płyty nawiązujący do tego faktu), panowie zagrali z wydanego wówczas „Sleepers” epicki utwór tytułowy i „Live And Learn”, z debiutu „Nothing Is Written” zaprezentowali „Aquaba”, „The Automation”, „Richelieus Prayer” i „Room 801”, zaś z „In A Moment Of Complete Madness” „Ghost Of Durtal” (tak, ten piękny kawałek, którego finałowa, patetyczna część pachnie hitem Krzysztofa Krawczyka „Nie zostało nam już nic”!). Znaleźć też tu możemy niedługą kompozycję „The Chase”, która pierwotnie ukazała się na trzyutworowej płytce „Voiceprint Radio Session”.
Po trzecie – tegoroczne wydanie zawiera dodatkową płytę zatytułowaną „The Mister Smiths Concert” z nigdy dotąd nie publikowanym koncertem! Jego rejestracja odbyła się 26 października 1994 roku i oprócz powtórzonych z sąsiedniego dysku czterech kawałków zawiera sześć tam się nie znajdujących („Exorcising Demons”, „Chamber Of Horrors”, „The Dentists Song”, „Parade” i „Lady Messiah”).
Po czwarte – jakość nagrań. Wierzcie mi – standardowe gadki wydawcy o remasteringu i oczyszczonych nagraniach tym razem nie są słowami rzuconymi na wiatr. Nawet niezbyt osłuchany odbiorca zauważy różnicę między dźwiękiem z krążka sprzed 12 laty, a obecnym. Przede wszystkim nie jest tak cicho, brzmienie jest bardziej soczyste, przestrzenne i głębsze. Troszkę inaczej sprawa wygląda z koncertem z 1994 roku. Gdybyśmy przyłożyli współczesne parametry nagrywania i oczekiwania słuchacza do tej rejestracji, z pewnością porównanie nie wypadłoby najlepiej dla niej, ale gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż to co słyszymy jest dokładnie tym co poszło bezpośrednio ze stołu mikserskiego na magnetofon, nasz szacunek dla tego dźwięku musi wzrosnąć. Są oczywiście jakieś drobne trzaski, ale generalnie jest bardzo solidnie.
Po piąte – poziom wydania. Rozkładany, grubawy digipack z ładnego papieru, na półce będzie wyglądać dostojnie. Nie ma dwóch zdań. Do tego miodu muszę jednak dorzucić trochę dziegciu. Lekko zmieniona w stosunku do wersji z 1996 roku okładka (po bokach widoczne połówki dysków) rozczarowuje mniejszą ostrością zdjęć. Poza tym zostałem zaskoczony numeracją płyt. Otóż krążek remasterowany jest tu oznaczony jako… CD2, a dodany dysk z drugim koncertem jako CD1! Nie wiem, być może wydawcy chodziło o zachowanie chronologii? Najzabawniejsze jest jednak jeszcze jedno (to już kompletnie mnie zmyliło!). Otóż nadruki na płytach są takie same jak w oryginale (ten był czarny i pokazywał grający na scenie zespół), z tym, że jeden dysk jest czarny, a drugi czerwony. Jeśli myślicie, że czarna blaszka zawiera to, co zawierała 12 lat temu, to się mylicie! Tym razem jest czerwona, a czarna zawiera koncert dodany, choć wygląda jak ta sprzed lat! Rozumiecie coś z tego? Eeeee… już się sam „zamotałem” (wybaczcie ten kolokwializm). Zresztą niedawno jeden ważny pan z trybuny sejmowej grzmiał i nie chciał dopuścić do sytuacji, w której „białe jest białe, a czarne jest czarne”! Można by rzec, że słowa w czyn przeszły:-)
Dla oddanych „galahadowców” to pozycja obowiązkowa z kliku powyższych względów, dla młodszych - może być doskonałym początkiem obcowania z twórczością jednego z najważniejszych „Rycerzy Progresywnego Stołu”.