Kanadyjska formacja Red Sand dosyć regularnie i w niewielkich odstępach czasowych wypuszcza na rynek nowe wydawnictwa z premierowym materiałem studyjnym. Działa z powodzeniem od 2003 roku i na swoim koncie ma już aktualnie dziewięć albumów, włączając tegoroczny. Założycielem oraz liderem grupy jest Simon Caron, odpowiedzialny jednocześnie za większość instrumentów (obecnie udziela się na na gitarach, basie, instrumentach klawiszowych), i który jest także głównym autorem muzyki na wszystkich płytach.
W tym roku zespół uraczył nas kolejnym dziełem – Crush the seed. Biorąc pod uwagę dotychczasowe dokonania muzyków, w szczególności styl i neoprogresywną estetykę, w której poruszają się począwszy od debiutu oraz wypływający z nich ogólny zamysł kierunku twórczości, leżący, jak może się wydawać, u podstaw powstania formacji – najnowsza płyta prezentuje się jako jedna z ciekawszych i bardziej wciągających propozycji. Daje niewielki powiew świeżości w zardzewiałe struktury niezmieniających się nawet na jotę wcześniejszych albumów. Ale po kolei. Od pierwszych bowiem nut utworu Blame, otwierającego debiutancki krążek Mirror of insanity do bez mała ostatniego dźwięku na wydawnictwie Forsaken - poprzedzającym prezentowany Crush the seed – słuchacz przenosił się z łatwością w klimaty lat osiemdziesiątych, w których święcił triumfy odrodzony, za sprawą Marillionu w szczególności, rock progresywny. Brzmienie klawiszy, budowane z nich tła i pasaże oraz bogate, długie i wszechobecne solówki gitarowe stanowiły niemal kalkę nałożoną na wczesną twórczość Fisha i spółki. Można było oczywiście z tego powodu się zżymać, dziwić, czy rzucać słowa pogardy za jawne i ostentacyjne zżynanie z bardziej znanych i doświadczonych kolegów, ale z drugiej strony można było także piać z zachwytu, że oto pojawił się po długich latach ktoś, kto znów chce tak grać. Jak zapewne w wielu tego typu przypadkach zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy takiego sposobu podejścia do muzycznego rzemiosła podzielili się po równo. Prawdą jest, że na niektórych płytach zespół zaczynał zjadać już własny ogon, a notoryczne kopiowanie samych siebie zaczynało budzić głęboką irytację. Słuchanie chociażby albumu 1759 było prawdziwą drogą przez mękę, gdzie wyraz nuda można było odmieniać przez wszystkie przypadki. Programowa powtarzalność raziła ponadto kompletnym brakiem pomysłów, a goryczy dolewały małostkowość i sztampowość melodii, nieprzekonywający wokal i dosyć kiepska produkcja. Ja, z kolei, przyjąłem początkowo muzyczną ofertę Kanadyjczyków z mieszanymi uczuciami. Po wstępnej, lecz krótkiej fascynacji dosyć szybko odłożyłem ich twórczość na półkę, by jednak po jakimś czasie do niej powrócić, robiąc porządki i remanent wśród dawno zapomnianych płyt. I wydaje mi się, że to powtórne wstąpienie do tej samej rzeki będzie miało charakter trwały, a proces ten ugruntuje z pewnością najnowszy album. Tak samo wtórny do bólu, bez grama odwagi by eksplorować nowe muzyczne terytoria, będący klonem dobrze znanych dźwięków, ale jednocześnie czerpiący swe inspiracje i naśladownictwo z innych źródeł, co do pewnego stopnia pozwoliło właśnie na (sic!) przewietrzenie skostniałej formuły.
Tym razem bowiem muzycy, niezmiennie dowodzeni przez tego samego lidera, opletli swoimi mimetycznymi mackami twórczość jeszcze starszego i większego klasyka, a mianowicie Pink Floyd. To niewątpliwy skok w bok, gdyż nawiązanie do lat siedemdziesiątych staje się bardziej bezpośrednie, a nie jedynie zapożyczone od kogoś, kto już wcześniej tę wtórność zaczął uprawiać. Niemniej jednak i w tym przypadku wzorowanie się na tuzach rocka progresywnego zdaje się być mocno nachalne i z całą pewnością zbyt bezpośrednie, choć jak już wspomniałem wyżej, dla mnie nie stanowi to póki co elementu zniechęcającego. Te nowe fascynacje Carona i kolegów słychać na nowej płycie w poszczególnych utworach, o czym za chwilę, ale co najważniejsze zabieg ten (choć trudno stwierdzić, czy w założeniu tak właśnie miało być czy wyszło to raczej dosyć przypadkowo) pozwolił grupie stworzyć chyba najpiękniejsze, najbardziej przejmujące i nietrącące banalnością melodie w dotychczasowej karierze.
Konstrukcja płyty czerpie z powszechnych progrockowych patentów. Znajdujemy na niej trzy rozbudowane, monumentalne epiki trwające od dziesięciu do ponad siedemnastu minut, do jakich grupa przyzwyczaiła nas w zasadzie na wszystkich albumach. Poprzedzielane są one - również trzema - krótszymi tematami o tym samym tytule (Crush the seed) z rzymskimi cyframi jako wyróżnikami przy każdym z nich. Całość domykają dwa utwory o średnim czasie trwania, w tym singlowy Fight for us i bonusowy Dust and hope. Wszystkie części Crush the seed to bardzo zgrabne i przemyślane interwały, niemal interludia, stanowiące w dużej mierze gitarowe pejzaże na podkładzie pianina z oszczędnym wokalem, który pojawia się jedynie w pierwszej odsłonie. To co stanowi jednak istotę tego wydawnictwa z perspektywy poczynionych wyżej uwag, zawarte jest w najdłuższych kompozycjach: Were they born like that, Human claim oraz Woman. Już początkowe dźwięki pierwszej z nich nie pozostawiają złudzeń do czyjego królestwa się przenosimy. I nie byłoby w tym w zasadzie nic nienaturalnego – wszak zapożyczeń i czerpania garściami z twórczości przeróżnej maści klasyków jest przecież sporo – to sposób i swoista nachalność w odniesieniu do konkretnego dzieła z przeszłości naprawdę „robi” spore wrażenie. Wylądowaliśmy oto na albumie Wish you were here Floydów, a do naszych uszu dobiegają właśnie wyjściowe frazy rozwijającej się części pierwszej Shine on you crazy diamond. Ciekawy jestem zresztą, na ile trudności sprawiło Caronowi dopracowanie ośmiominutowego instrumentalnego wstępu do tego utworu tak, by nie stanowił dosłownej i wiernej kopii oryginału. Ale nie chcę być ani zgryźliwy, ani ironiczny, gdyż moim celem nie jest pastwienie się nad tym dziełem, a jedynie odnotowanie pewnej oczywistej oczywistości, która jest istotą tej płyty: zmorą z jednej strony, a z drugiej zachętą by często do niej wracać, przynajmniej dla piszącego te słowa. Kiedy słuchałem tego kawałka po raz pierwszy, i dostojny klawiszowy wstęp płynnie przeszedł w pierwsze dźwięki gitary, sam zacząłem się zastanawiać czy umieściłem w odtwarzaczu właściwą płytę. W czwartej minucie floydowy nastrój potęguje się jeszcze bardziej, gdy w tańcu uczestniczą wspólnie: cała sekcja rytmiczna, klawisze i wygrywająca swą chwytliwą melodię gitara. Sama budowa utworu, pomijając już charakterystyczną melodykę, jest bliźniaczo podobna do „Świecącego Diamentu” – długi, instrumentalny wstęp tkany początkowo spokojnie na organowym brzmieniu klawiszy, które dopuszczają za chwile łkającą melodyjną gitarę, by na samym końcu, z początkiem dziewiątej minuty pozwolić na wejście wokalu. W tym też momencie same cisną się na usta słowa pierwowzoru klasyków. Mamy tu jeszcze rozwinięcie, bardziej płomiennie wybrzmiewającą gitarę, ale pozostajemy wciąż w tych samych klimatach. Można kochać albo nienawidzić.
Drugi długas – Human claim - przenosi nas z kolei w czasy bardziej już surowych dźwięków, za to mniej psychodelicznych czy przestrzennych, a mianowicie do albumu Animals. Pierwsze sekundy kompozycji z odgłosami przypominającymi pewien charakterystyczny dla tamtej płyty gatunek zwierząt, łopatologicznie sugeruje czego możemy się dalej spodziewać. Bardziej zagęszczone brzmienie, styl rozwijającego się tematu i zmienione nieco oblicze gitary elektrycznej, która w dużej mierze odpowiada za wierne nawiązania – po raz drugi „udanie” pozwalają na bliskie odtworzenie oryginału sprzed czterdziestu lat.
Ostatni epik – suita Woman – atakuje nas agresywną gitarą i bardzo przyjemną partią wokalną. I tak jest mniej więcej do ósmej minuty, kiedy pojawia się ogień emocji, a zespół próbuje po raz trzeci wskrzesić współczesną wariację na temat kolejnego klasyka, którym jest Comfortably numb z floydowej Ściany. Cel zostaje łatwo osiągnięty, gdyż nie trzeba być wybitnie osłuchanym znawcą twórczości Brytyjczyków z tego okresu, by dostrzec podobieństwa (by użyć najłagodniejszego określenia). Instrumentalna jazda przypomina przede wszystkim koncertowe wersje sztandarowego utworu Gilmoura z The Wall, wydłużonego i dającego pole do improwizowanego gitarowego szaleństwa. Dobrze to Kanadyjczykom wychodzi, a są też i takie chwile, gdy podobnie jak na koncercie Davida z Royal Albert Hall – Remember that night z 2006 roku, chce się wstać z fotela i odprawiać taniec szamana w miejscu. Z tą jednak drobną różnicą, że to wyraźnie tylko cień wielkiej idei; wielbiciel nie zdołał zdetronizować swego mentora. Pomimo, że w dalszej części nadal czuć woń The Wall, to jednak poziom utworu wyraźnie jest podniesiony ciekawą i przejmującą melodyjnością, którą zespół kończy ten fragment płyty. Przyznaję, że w gruncie rzeczy to chyba jeden z najlepszych długasów w ich karierze, a nagrali ich przecież bez liku.
Niezwykle ciekawie i na wskroś bardziej oryginalnie prezentuje się za to singiel promujący album – Fight for us. Najmniej przywodzi skojarzeń z przeszłości, nie jest tak naśladowczy i kopiujący jak pozostałe towarzyszące mu tematy, prezentuje dosyć standardowy piosenkowy układ zwrotka-refren, jest łagodniejszy, by nie powiedzieć, że nawet bardziej mainstreamowy. Najjaśniejszym punktem i walorem tej urokliwej rockowej balladki jest stosunkowo prosta, ale urokliwa melodia i takaż gitarowa solówka – nierozciągnięta w czasie, zwarta i pozwalająca się rozmarzyć. Piękny fragment płyty.
Nie potrafiłbym w żaden sposób obiektywnie ocenić tego albumu. O tym co może irytować, obszernie traktuje ten tekst. Muzyka zamieszczona na srebrnym krążku w większości stanowi ordynarną zrzynkę z utytułowanych kolegów opakowaną - to fakt - w wielu miejscach w piękne w swej prostocie melodie. Bezpośredniość i bezpardonowość w nawiązywaniu i wykorzystywaniu niemal tych samych dawno powstałych nut jest do pewnego stopnia wzruszająca w swej imitacyjnej prostolinijności. Nikt się tu z niczym nie kryje. Słychać wszędzie tę radość grania, a ostentacyjność i żywiołowość w dziecinnym niemal plagiatowaniu mistrzów urzeka swoją bezpretensjonalnością. Jednakże zawoalowane w tych stwierdzeniach zarzuty blakną, jeśli ktoś kiedyś rozkochał się we wszelkich przejawach i próbach grania właśnie w taki sposób, ze szczególnym uwzględnieniem „gitarowego” okresu w twórczości Pink Floyd, czy odrodzonego neoprogresu z lat osiemdziesiątych. Decydujące znaczenie ma zatem mój bardzo emocjonalny i osobisty stosunek do tej płyty, który pozwala patrzeć na nią bardzo przychylnym okiem.