Początek numer jeden: inspiracja do napisania tekstu. Bagatela, banał. Ot, chwila radości, dobrego samopoczucia, nastroju, wywołana pewnie widokiem zachodzącego słońca za oknem, może zbliżającymi się milowymi krokami wakacjami i… nieodparta chęć podtrzymania tego stanu błogości. W jaki sposób? Najlepiej muzyką, która tę chwilę zatrzyma i utrwali. Szybki rekonesans po wypchanych płytami półkach i jest! Lekko już przykurzona, gdyż z ubiegłego roku, ostatnia płyta Iony (a propos wspomnianego kurzu – półeczki z płytami są u mnie miejscem, do którego dłoń mej żony uzbrojona w ścierkę nie dociera, dzięki czemu grubość warstwy szarego pyłku skutecznie przypomina o dawno niesłuchanych płytach, które warto odświeżyć). Przy okazji kliknięcie sprawdzające czy szanowni recenzenci Artrock.pl nad grupą Iona się pochylili. Owszem. Piękne DVD „Live in London” jest tego warte. Ostatnia jednak płyta kwintetu także.
Początek numer dwa: realia. Realia są takie, że ta brytyjska formacja z ośmioma już podstawowymi albumami w dyskografii oraz dwoma wydawnictwami DVD postrzegana jest przez pryzmat chrześcijańskiego przesłania swojej muzyki. Tymczasem ja zazwyczaj z dużą dozą sceptycyzmu odnosiłem się do muzyki z… nazwijmy to silnym ideologicznym przesłaniem. I jakoś nie ciągnęło mnie na ich polskie koncerty podczas festiwalu muzyki chrześcijańskiej (Song Of Songs Festival). Paradoks polega na tym, żem przez dziesięć długich lat wdziewał ministrancką komżę, kawał studenckiego życia spędził w najświętszym polskim mieście, a trzy litery przed nazwiskiem zdobyłem broniąc pracy z… historii Kościoła. Dobrze! Koniec, bo zaraz wyjdzie, że ze mnie klecha, tymczasem występuję tu w zupełnie innej roli. Czas skończyć z prywatą, ideologiami, zaszłościami i wziąć się za muzykę. Wielką Muzykę.
Przed otwarciem pudełka i ujrzeniem blaszki wpatrujemy się w okładkę. Pod nią nie może kryć się zła muzyka. Intrygujące, rozmarzone i rozmyte kolory, delikatnie zasygnalizowana tęcza, wzburzone morskie fale i wyraźnie widoczny w prawym górnym rogu księżyc. Doskonałe tło dla dźwięków, które za chwile wybrzmią z głośników.
„How wonderful this world…” zaczyna a capella Joanne Hogg idealnie wpasowując się w mój dobry nastrój i przedstawia pierwszą z wielu pereł na tej płycie - „Empyrean Dawn”. Nie ma sensu filozofować na temat stylistycznych szufladek, w które ową muzykę można schować. Iona to już klasycy celtyckiego progresywnego rocka, pięknego folkowo-rockowego grania i każdy następny dźwięk na „The Circling Hour” odsłania najwyższe szczyty tej muzyki. Można pisać o kolejnych utworach, że są cudowne, śliczne, bajeczne, natchnione, uduchowione czy poetyckie niczym malowniczo położona w Hebrydach, w południowej Szkocji, wyspa, od której zespół zaczerpnął swą nazwę. Nasz język jest bogaty w takie przymiotniki. Tylko, że tej muzyki trzeba po prostu posłuchać i żadne słowa nie oddadzą jej uroku. Wystarczy dotrzeć do niesamowicie melodyjnych i lekkich w swoim wyrazie „Strenght” i „Factory Of Magnificent Souls”, wielowątkowej, zagranej z epickim rozmachem kompozycji „Wind Off The Lake” czy wreszcie mojego ukochanego utworu na płycie – „Sky Maps”. Wierzcie mi, słuchając tego dzieła (nie mam żadnych skrupułów, pisząc to), ma się ochotę stanąć gdzieś na skraju urwiska, mając pod sobą tylko wzburzone morskie fale i… będąc owiewanym przez porywisty wiatr – skoczyć, a zaraz potem lecieć, lecieć i lecieć… Poza tym nie można zapomnieć o trzyczęściowej suicie „Wind, Water & Fire”. Tak szlachetnego muzycznie opisu trzech żywiołów – wiatru, wody i ognia – w muzyce rokowej dawno nie doświadczyłem. Słówko o „technikaliach”. Bogactwo instrumentalne uderza nie tylko w odsłuchu, lecz także podczas czytania kilkustronicowej książeczki. Dave Bainbridge i Frank Van Essen chwytają za kilka instrumentów. Efektem tego są wysmakowane aranżacje z dominującymi wszechpotężnie dudami. Wszystko spaja jedyny w swoim rodzaju głos Joanne Hogg, wspomaganej w ostatnim utworze przez Heather Findlay z Mostly Autumn. A propos. Słuchając „The Circling Hour” dopadła mnie pewna refleksja. Dlaczego Mostly Autumn nie nagrywa dziś takich płyt, szukając bardziej rockowego oblicza? Ten album pokazuje, że w folk-rocku nie wszystko jeszcze zostało powiedziane. Piękno jest gdzieś obok nas. Trzeba umieć tylko po nie sięgnąć.
Początki były dwa, zakończenie będzie jedno ale dość…zaskakujące. Jakieś pół roku temu spotkałem się ze znajomym – ambitnym samorządowcem, który od lat w miejscowości oddalonej o kilkanaście kilometrów od mojego miasta, organizuje w lokalnym… Gminnym Ośrodku Kultury (GOK) festiwale muzyki chrześcijańskiej. Na moje zachwyty dotyczące tego krążka, odrzekł bez chwili zastanowienia: słuchaj, to ja ich może zaproszę do nas?! Ups!!! Konsternacja! Pomyślałem sobie – ktoś nie zna realiów. Dziś spokojnie siedząc nad tą recenzją nieodparcie wchodzi mi do głowy myśl wypowiedziana swego czasu przez Heideggera: „W życiu wszystko jest możliwe, tylko nic nie jest pewne. Pewna jest tylko śmierć”.
Zatem? Może jednak? Byłoby pięknie.