Panowie w białych koszulach powracają z drugim pełnowymiarowym krążkiem. W białych, bo tak sobie to wymyślili. Prezentują się w nich podczas swoich koncertów oraz na – świetnych zresztą – fotkach autorstwa Adriana Chudka, zdobiących książeczkę tegoż albumu. Nieprzypadkowo też nazywają swoją muzykę white rock…
Wydanym w 2013 roku albumem White Rock Experience naprawdę zaintrygowali. Wraz z Confrontation wskakują o poziom wyżej. Bo to jedna z najsilniejszych pozycji początku tego roku, a kto wie, czy nie będzie się mocno trzymać w czubie, mimo rozkręcającej się powoli płytowej konkurencji. W każdym razie już teraz trzeba o nich pamiętać w tegorocznych podsumowaniach. Dlaczego? A choćby dlatego, że ci młodzi gdyńscy muzycy nagrali bardzo inteligentny album z dużym szacunkiem dla rockowej tradycji, ale też w bardzo współczesnym brzmieniowym entourage’u i z intrygującym sięganiem do różnorodnych muzycznych szaf.
Ten spory szacunek do tradycji pokazuje już otwierający całość utwór tytułowy, rozpoczynający się klawiszową partią, jakby żywcem wyjętą z początku Camelowego klasyka Lady Fantasy! Potem robi się już bardziej nowocześnie. Szarpać mocno i ciężko zaczynają gitary, a transowy, mroczny riff, wchodzący w połowie czwartej minuty kompozycji pachnie Toolem, albo przynajmniej moim ukochanym szwajcarskim Monkey3. Zgrabnie połączony z nim „nerwowy” i z połamaną, gęstą rytmiką Revival przynosi fajne ukojenie w postaci jazzowego wtrętu. Naprawdę pomysłowo podany muzyczny kontrast. A jest jeszcze w tej kompozycji bardzo udane gitarowe solo Marcina Cieślika, tu nie tylko gitarzysty, ale i wokalisty oraz autora słów.
Poziom muzycznych emocji podtrzymuje Liquid Disease, zdecydowanie dłuższy, w większości również rozedrgany, z intensywnie grającą perkusją, z solową gitarą w drugiej części oraz dłuższą klawiszową figurą zaraz po niej. Prawdziwe ukojenie przynosi piękna rockowa ballada Cold As A Lie, ze wzruszającą melodyką, głębokimi klawiszowymi tłami i natchnionym śpiewem wspomnianego Cieślika. Po tym numerze zresztą robi się generalnie nieco bardziej jednorodnie. Niespełna 9 – minutowy Midnight Mistress operuje raczej klimatem i monotonią, choć i w nim zdarza się panom w końcówce pokombinować i zaserwować mocno oldskulowe klawisze. Z kolei początek New Season przynosi delikatne nawiązanie do muzyki dawnej, zaś Before The Down ma w refrenie coś z Coldpaly, bądź U2. Całość kończy najdłuższy w zestawie, ponad 10 – minutowy, More. Bardzo klimatyczny, w swojej konstrukcji czerpiący ewidentnie z ducha Archive. Uzupełnieniem muzyki są teksty wpisane w koncept wyrażony tytułem płyty. Koncept o człowieku, który jak piszą muzycy: zmaga się z samym sobą próbując rozwikłać wewnętrzne dylematy, co jednak nieuchronnie prowadzi do otwartej konfrontacji zarówno z otoczeniem, jaki i ze swoją osobowością… Polecam.