Przyznam otwarcie, że na muzykę Brutus załapałem się dość późno. Słysząc o ich niesamowitych, pełnych energii i emocji koncertach (formacja bodajże dwukrotnie gościła w Polsce – najpierw podczas Soundrive Festival w 2017 roku, a ostatnio na Mystic Festival w 2022) sięgnąłem w 2020 roku po ich wydawnictwo Live In Ghent, które zbierało ich muzykę w świetną, reprezentatywną pigułę, do tego w koncertowym entourage‘u. I naprawdę zaiskrzyło, niemniej ta wydana w minionym roku ich ostatnia płyta – Unison Life – mocno mnie na nich nakręciła…
Ale po kolei, wszak jeszcze na naszych artrockowych łamach o nich nie pisaliśmy, zatem krótko, tytułem wstępu. Brutus to belgijskie trio powstałe dekadę temu w Leuven. Mają na swoim koncie dwa studyjne albumy, Burst (2017) i Nest (2019), trochę występów na prestiżowych festiwalach i… łatkę kapeli, którą pochwalił sam… Lars Ulrich. Grupę tworzą gitarzysta Stijn Vanhoegaerden, basista Peter Mulders i przede wszystkim… ona - Stefanie Mannaerts, wokalistka i perkusistka w jednym.
Napiszę krótko - Unison Life to ich najlepszy, najbardziej dojrzały album. Mocniejszy, choć niekoniecznie w znaczeniu ciężaru generowanych dźwięków. Po prostu bardziej emocjonalny. Bo to głównie o emocje w ich muzyce chodzi. Grupa, w tych dziesięciu utworach, rozrywa serducha. Z jednej strony oferuje urzekające, melodyjne tematy, z drugiej, uderza gitarowym, często brudnym żarem. I te dwie strony pięknie się uzupełniają. Wystarczy posłuchać pierwszych dwóch kompozycji. Ledwie dwuminutowy Miles Away rozpoczyna ujmująca partia wokalna Mannaerts, ze stosownym pogłosem, na delikatnym muzycznym tle, za chwilę zderzona z potężną ścianą dźwięku. Z kolei drugi Brave atakuje punkową wściekłością we wstępie, by za chwilę zwolnić i ukoić słuchacza, znów jedynym w swoim rodzaju, zaangażowanym emocjonalnie wokalem Stefanie. Cudna jest trzecia Victoria, wykorzystana zresztą jako jeden z singli do promocji albumu. To z pewnością jedna z ich najlepszych kompozycji w całej dyskografii. Następujący zaraz po niej What Have We Done przynosi pierwsze ukojenie na płycie. W zasadzie jest balladą, jednak niemalże wykrzyczany refren, z towarzystwem gęstych struktur gitarowych i basowych, po prostu rozsadza głowę. Jakby tego było mało następne Dust i Liar, też niezwykle atrakcyjne i trudne do zapomnienia single, mają potencjał do zrobienia niezłej koncertowej demolki. I tak ciągnie się jeszcze przez kilka utworów ten album wysysając ze słuchacza skrajne uczucia, od wzruszenia, po chęć wyrzucenia z siebie wściekłości.
Nie jest to może granie w pełni oryginalne. Można ich wrzucić łatwo do post-hardcore’owej szuflady, trudno jednak nie zauważyć, że jest w nim też i shoegaze, punk, post-rock czy post-metal. Do tego magiczność i szczerość muzycznej osobowości Stefanie Mannaerts nie pozostawia słuchacza w obojętności. Brutus już w marcu ma zawitać z tym materiałem do Polski. Nie mogę się doczekać.