Czuję się trochę niezręcznie zasiadając do tej recenzji. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, gdy RSC świeciło pełnym blaskiem na muzycznej scenie, zasłuchiwałem się w przebojach popularnych, krajowych gwiazd i ganiałem na koncerty Lady Panku, odrzucając propozycję tej rzeszowskiej formacji, jako zbyt ambitną. Dziś po ponad dwudziestu latach przychodzi mi krytykować muzykę grupy, której dawnych nagrań, jako młody człowiek, kompletnie nie rozumiałem. Cóż, taka kolej rzeczy.
Jasno wynika z tego wstępu – to informacja dla najmłodszych czytelników naszego serwisu – że RSC nie jest absolutnie nowym tworem na polskiej scenie, tylko kultową niemalże formacją, kładącą podwaliny pod polski artrock w latach osiemdziesiątych. Nie będę zanudzał ciebie, szanowny czytelniku, dziejami kapeli, gdyż nie ma nic gorszego, od zajmowania się w dużej części recenzji, historią grupy, która powraca po latach. Krótko zatem tylko nadmienię, że to już jej drugi „kambek”. Po latach dziewięćdziesiątych, naznaczonych ambitnym „Parakletosem”, grupa rusza w XXI wiek albumem „aka flyrock”.
Rusza i zaskakuje. Inne jest to bowiem RSC. Inne, niż to zwane niegdyś „polskim Kanasem”, korzystające swego czasu ze skrzypiec. Tu dźwięk tego instrumentu słyszymy tylko w kompozycji „Biały Anioł Nostalgii gra w Kaprysie”. Poza tym Wiktor Kucaj i Zbigniew Działa, odpowiedzialni za muzykę i teksty, stawiają na elektronikę dominującą w takich utworach jak „Nurek” czy „A dziś na przedmieściach”, gdzie prym wiedzie syntetyczny rytm. Niektóre fragmenty dziwią – choćby wygenerowana partia instrumentów dętych w „Towarzyszu Pergaminie”. Paradoksalnie to kompozycja najbliższa duchowi dawnych dokonań RSC. Znajdziemy w niej poza tym nieco doorsowego grania. Zastanawiam się, czy aby czasem nie na siłę RSC stara się być eklektyczne, proponując nieszablonowe rozwiązania. Szczerze przyznam, iż oczekiwałem pewnej nobliwości i stateczności, przystającej zespołowi z taką historią. Nie sądzę, aby taka muzyka zaintrygowała młodych miłośników progresywnego rocka, gustujących w mięsistej produkcji i przestrzennym brzmieniu. Z drugiej strony znajduję na tej płycie sporo ładnych i nastrojowych tematów melodycznych nawiązujących chociażby do twórczości Pink Floyd („Rudy 38”, „Zygmuntowska”, „RSC”, „Niczego więcej”).
Pozostaje nam jeszcze przekaz zawarty na „aka flyrock”. Być może to moja błędna interpretacja, ale mam wrażenie, że „wstawienie” w niektóre utwory przemówień Bieruta, Jaruzelskiego czy Wałęsy, może symbolizować jakąś nostalgię za czasem minionym (choć z pewnością nie za rządami dwóch pierwszych panów). Zdradzać to też mogą oryginalne teksty, wypływające z życiowych doświadczeń artystów. „Największy entrepreneur świata” z silną krytyką współczesnej rzeczywistości, zdaje się moją tezę potwierdzać.
Nie jest to płyta obok której można przejść obojętnie, jednak czy jest ona w stanie znaleźć dla siebie niszę i spokojną przystań oraz szerszego i wiernego odbiorcę? Nie wiem. Nie „gwiazdkuję”, bo płyta RSC jest wydarzeniem i warto, choćby z tego względu, jej posłuchać. Niestety, w naszych kryteriach nie ma takiej opcji…