Sea Vine to kolejny, powstały w 2012 roku na Pomorzu, młody polski zespół obracający się w stylistyce progresywnego grania. To troje muzyków (Michał Cywiński, Milena Szymańska, Mateusz Tymon Walerski; na tym krążku towarzyszy im na gitarze także Konrad Daszczyński) korzystających w dużej mierze z brzmienia instrumentów analogowych, których dźwięk silnie determinuje ich granie.
Ten debiutancki album, opublikowany przez Lynx Music, poprzedziła wydana własnym sumptem chwilę wcześniej mała płytka z niemalże tym samym programem. Recenzowany debiut poszerzony został o trwającą kwadrans kompozycję The Little Ones. Młodzi artyści mówiąc o swojej muzyce podkreślają, że nie uznają gatunkowych podziałów i twierdzą, że ma ona charakter muzyki programowej, w której każdy utwór dotyczy mniej lub bardziej osobistych odczuć, przeżyć czy doświadczeń każdego z muzyków.
Jak to wygląda w praktyce? Bardzo przeciętnie. Bo pod płaszczykiem ładnych i ambitnych haseł dostajemy krążek w dużej mierze nierówny i chwilami przekombinowany. Na Sea Vine otrzymujemy 45 minut dźwięków w większości instrumentalnych (wokal Mileny Szymańskiej pojawia się tylko w trzech utworach), bardzo ilustracyjnych, czerpiących w istocie z szeroko rozumianego art rocka oraz jazz rocka. Już zdominowany elektroniką Circus szczególnie w pierwszej części ociera się lekko o eksperymentalne granie, dopiero później nabiera wyrazu wraz z rozmarzonym wokalem wspomnianej Szymańskiej, będącym swoistą krzyżówką głosu Petronelli Nettermalm z Paatos i… Björk. Eksperymentalną formę, w mocno jazzowej konwencji, podtrzymuje Going Anywhere. Dwie pozostałe krótsze kompozycje to całkiem przyjemny, będący instrumentalną miniaturą na pianino, Raindrop oraz numer Światłocienie/Chiaroscuro, szczególnie w pierwszej części nastrojowy i bardzo klimatyczny.
Najistotniejsze jednak na Sea Vine wydają się rzeczy rozbudowane - Clouds i The Little Ones. Pierwsza z nich jest z pewnością najlepszym utworem w zestawie. Wielowątkowa, z ciekawą melodyką, jazzowymi wtrętami, spacerockowymi klawiszami i odpowiednią dawką charakterystycznej dla progrocka wzniosłości. Tego patosu nie brakuje także w The Little Ones, choćby dzięki udanej solowej partii gitarowej Konrada Daszczyńskiego, jednak i w tej kompozycji muzycy niepotrzebnie starają się na siłę eksperymentować. A mogła z The Little Ones wyjść rzecz bardziej zwarta i tym samym mniej nużąca.
Cóż, słuchając debiutu Sea Vine mam nieodparte wrażenie, że muzycy są dopiero na etapie poszukiwania własnej artystycznej wypowiedzi. Widać, że lubią bawić się dźwiękami i niewątpliwie spore fragmenty Sea Vine mogą się obronić w połączeniu z filmowym obrazem. Niemniej muzyka, sama w sobie, dużymi fragmentami się nie broni…