Trochę późno się na nich załapałem, bo zacząłem im kibicować dopiero siedem lat temu wraz z wydaniem świetnego Any Man In America. Wtedy mieli już na swoim koncie sześć płyt. Teraz powracają z dziewiątym pełnowymiarowym krążkiem, o którym też nieco zapomniałem, wszak premierę miał w sierpniu tego roku. Na szczęście zdążyłem przed końcem roku i wszelkimi muzycznymi podsumowaniami. Nie jest to jednak jedyna okazja do tego, aby parę słów o nim napisać. Bo już na początku lutego przyszłego roku ta bardzo popularna za oceanem grupa (i niestety mało znana u nas) po raz pierwszy przybędzie do Polski.
Jak jest na tym najnowszym dziele grupy Justina Furstenfelda (dla niewtajemniczonych - to on rozdaje w niej karty). Kolejny raz nieco inaczej, ale też i po raz kolejny bardzo dobrze. Zacznijmy od lirycznej odmienności. Furstenfeld ma za sobą dosyć trudne życiowe zakręty, którym poświęcał teksty na wcześniejszych płytach (zmagania z uzależnieniami, rozstanie z żoną, burzliwe związki, utrudniony kontakt z dzieckiem). Teraz wydaje się, że wyszedł na prostą i serwuje album pełen nadziei.
Żeby było ciekawiej, to chyba najbardziej stonowany, klimatyczny i spokojny album Blue October, będący wszakże efektem trwającej już od dłuższego czasu pewnej ewolucji formacji w kierunku brzmienia mniej rockowego, za to jeszcze bardziej piosenkowego i balladowego. Nie szaleją zatem tu panowie z takimi energetycznymi hitami jak HRSA, Calling You, Say It, czy Should Be Loved.
W dalszym ciągu mamy tu oczywiście dużą stylistyczną rozpiętość i różnorodność, poczynając od rocka, poprzez alternatywę, indie, pop a na muzycznych wpływach lat 80 – tych kończąc. No właśnie! Tytułowy numer I Hope You're Happy napędzany klawiszowym motywem i basem zaskakuje szybkością i odniesieniem do tej nieco plastikowej, syntezatorowej i noworomantycznej dekady. Z kolei otwierający album Daylight pachnie ewidentnie Peterem Gabrielem (pewne jego ślady znajdziemy też i w pomieszczonym w środku krążka Colurs Collide). Ale nie takimi utworami stoi ta płyta. Bo królują na niej przede wszystkim piękne, niekiedy wzniosłe ballady, jak How to Dance in Time (trochę w Collinsowskim stylu), Your Love Is Like a Car Crash, All That We Are, czy wreszcie przepiękny King (!) oraz kończące całość wzniosłe, zaaranżowane wręcz z symfonicznym rozmachem (ależ smyki robiące filmowe tła!), Further Dive (The House That Dylan Built).
Nie chcę powiedzieć, że płyta broni się od pierwszego do ostatniego dźwięku, ale jest na niej mnóstwo uroczych tematów zapisanych w ciekawych kompozycjach. Czekam z niecierpliwością na koncert.