Pod względem stylistycznym nasza artrockowa baza recenzji coraz bardziej nabiera kolorytu. Dlaczegóż zatem nie dorzucić do niej amerykańskiej formacji Blue October, która z artrockiem, czy szeroko rozumianym rockiem progresywnym, niewiele ma wspólnego. Nie pisaliśmy o niej, a to uznana, działająca już od 12 lat firma, której przewodzi wokalista i gitarzysta Justin Furstenfeld. Artyści mają na swoim koncie, łącznie z recenzowanym, sześć pełnowymiarowych krążków, z czego jeden – Foiled – pokrył się w ich rodzimym kraju platyną.
Any Man In America z pozoru nie przynosi wielkiej odmiany w ich muzycznym wizerunku. Muzycy w dalszym ciągu grają po prostu piękne piosenki, czasem nawet z popowym szlifem. Pewnie dlatego przyklejono im bardzo pojemną etykietkę rocka alternatywnego, bądź indie rocka. Mimo wszystko ten album jest szczególny. Bo choć może nie ma na nim takich kawałków, jak HRSA z Consent To Treatment, Calling You z History For Sale, czy Say It i Should Be Loved z Approaching Normal, które miały w sobie pokłady wręcz radiowej przebojowości, to jednak płyta jako całość zachwyca.
W dalszym ciągu Furstenfeld chwali się na niej darem pisania uroczych refrenów, zaśpiewanych zresztą przez niego, jedynym w swoim rodzaju, smutnym głosem. Ten idealnie koresponduje z tematyką płyty, pełną bólu po rozstaniu artysty z żoną i jego złości na utrudniony kontakt z dzieckiem (ładnie wydany album ozdobiony jest zresztą wymownymi fotografiami). Dodatkowo ten smutek i swoistą nostalgię fantastycznie podkreślają instrumenty smyczkowe.
Rozpoczynający całość Everything (AM Limbo) jest poruszającym intro o lekko postrockowym posmaku, wprowadzającym w świat melancholijnych w większości, utrzymanych w średnich tempach, kompozycji. Takie są The Feel Again (Stay), For The Love, Drama Everything (cóż za harmonicznie piękny refren!). Z kolei skoczny chwilami The Money Tree fajnie buja, na moment przywołując Coldplayowe klimaty. Jeszcze dalej idą panowie w mocnym The Chills - energetycznej petardzie pędzącej w zwrotce i posiadającej zabójczy refren, okraszony zgiełkiem gitar (nieprzypadkowo numer przeznaczono do promocji albumu). Po przeciwnej stronie stoi subtelna balladka The Worry List. Żeby było ciekawiej, to w The Flight (Lincoln To Minneapolis) i numerze tytułowym mamy flirt z rapem i hip hopem! Nie przeszkadza to Any Man In America mieć fantastyczny (być może najlepszy na płycie!) refren i skrzypcową kodę. Dla mnie to ich najlepszy album.