Choć to długi album, rozległych wypisów nie będzie. Szumnie zapowiadany, jako coś wyjątkowego, ósmy studyjny krążek hamburczyków, wcale nie zaskakuje i chyba nie przysporzy im nowych miłośników. Odnoszę wrażenie, że Niemcy – w pewnym sensie - są ofiarą sukcesu wydanego w 2006 roku krążka Posthumous Silence. Dzieła, jak na artrockowe standardy, doprawdy smakowitego. Trudno im było artystycznie przebić ten krążek, stąd na następnych płytach flirtowali z bardziej lżejszą, wręcz piosenkową formą (Presets), bądź poszukiwali ostrzejszego brzmienia (Force Of Gravity). I choć nie były to pozycje złe, nie przynosiły im już takiego uznania, jak powszechnie ceniona Pośmiertna cisza.
Cóż zatem postanowili zrobić muzycy? Wrócili do sprawdzonego wzoru, który zapewnił im artystyczny sukces – epickiego albumu w klasycznym, progresywnym (a w zasadzie regresywnym, o czym poniżej) stylu. Tak powstała płyta Sceneries - najdłuższe, zapisane na dwóch dyskach, wydawnictwo Sylvan. Płyta, z tylko pięcioma, bardzo długimi kompozycjami-rozdziałami, odnoszącymi się ponoć do poszczególnych muzyków formacji (w bardzo osobistej warstwie literackiej dotyka poszukiwania szczęścia i chwil, dla których warto żyć). W związku z powyższym, trudno odmówić nowej muzyce Niemców sporego ładunku emocji. To w dalszym ciągu progrockowe i melodyjne granie, które zadowoli jego zatwardziałych wielbicieli.
Problem polega jednak na tym, że na Sceneries niewiele jest z muzycznej dramaturgii a na albumie króluje schematyzm, który nie pozwala wyróżnić jakiejś kompozycji. Na czym ów schematyzm polega? Na identycznej budowie każdej z tych, zawartych na płycie, epickich form. Każda podzielona jest na trzy, bądź cztery części, które zazwyczaj rozpoczynane są subtelnymi dźwiękami akustycznej gitary, lub delikatnym pianinem z natchnionym śpiewem Glühmanna. Potem oczywiście pojawia się pełne instrumentarium; wszystko jednak utrzymane jest w średnich, by nie powiedzieć dostojnych rytmach, bez choćby krzty przełamania tego patetycznego klimatu.
I tu właśnie dochodzimy do największej bolączki albumu. Do przesadnego wręcz epatowania słuchacza ową kolosalną wzniosłością, podkreślaną wielokrotnie symfonicznymi aranżacjami i dramatycznym głosem wspomnianego Glühmanna. Nie chcę powiedzieć, że jestem zimny, jak skała i nie ujmują mnie niektóre fragmenty (ostatnie, czwarte części Share The World With Me, The Words You Hide i The Waters I Traveled, bądź bardzo udane gitarowe solowe popisy w rozpoczynającym całość The Fountain Of Glow), niemniej utrzymanie uwagi przez półtorej godziny, bez poczucia dominacji przesadnego dostojeństwa, jest naprawdę trudne.
Brakuje zatem Sceneries większej różnorodności, zaskakującego zwrotu muzycznej akcji. Większej zadziorności i odwagi, z którymi zmierzyli się artyści choćby w bardzo udanym Follow Me z poprzedniego krążka (napisałem trzy lata temu w recenzji Force Of Gravity: Może właśnie w kierunku ciężaru, bardziej odważnie warto było skręcić?). Tu tego ciężaru jest niewiele. I chyba dlatego potężny metalowy riff, będący osią pierwszej części The Waters I Traveled, jest jednym z najlepszych momentów płyty.