Debiutant w naszym serwisie, zatem warto pokusić się o kilka słów wstępnych. Nie będzie ich dużo, bo niewiele jest o nich w materiale promocyjnym, jaki i w samej sieci. To trio powstałe ledwie dwa lata temu i tworzone przez wokalistkę Małgorzatę Maleszak, basistę Przemysława Piotrowskiego i Krzysztof Jaglinskiego, odpowiadającego za gitary, instrumenty klawiszowe, syntezatory i programowanie. Ponoć każde z nich funkcjonuje od wielu lat w świecie niezależnego rocka i ma na koncie sporo zagranych koncertów, godzin spędzonych w studio i artystycznych projektów.
No i jest też muzyczna szuflada, przyklejona do ich nazwy, także na oficjalnych kanałach: melodic post-dream rock. I muszę przyznać, że dość trafnie charakteryzuje ich muzykę zawartą na debiucie, Solitude Republic. Zresztą ten intrygujący tytuł, podkreślony w książeczce cytatem z Piątego Elementu Jean-Baptiste Emanuela Zorga, If you want something done, do it yourself, dość trafnie koresponduje z muzyką i warstwą liryczną, która wybrzmiewa tu głównie w języku Szekspira, ale mamy też i kompozycje zaśpiewane w ojczystym języku (Bajka) oraz języku szwedzkim (Släpp Mig Fri).
Distant Mantra oferuje nieco ponad trzy kwadranse muzyki dość melancholijnej, nastrojowej i – cóż by to nie znaczyło – na swój sposób onirycznej. To w dużej mierze zasługa wokalnych form Maleszak. Jej głos łączy pewien skandynawski chłód z taką kobiecą subtelnością. Jednocześnie jest w nim trochę naturalnej surowości. Z kolei w samej muzyce słyszymy w większości przestrzenne, mające w sobie sporo delikatności, gitary i wyraziste figury basowe. Jest przez to w niej trochę post rocka, dream popu, szeroko rozumianej alternatywy, majaczą też klimaty kultowego 4AD. Być może też, ze względu na kobiecy śpiew, słyszę tu i nasze Hipgnosis, Obrasqi, Sorry Boys (ale tylko z debiutanckiej płyty Hard Working Classes) czy wreszcie recenzowaną tu niedawno przeze mnie baṣnię.
Żeby była jasność, Distant Mantra potrafi też mocniej szarpnąć, jak w So Jealous, w którym dostajemy brudne riffy, ale też klawiszową figurę jakby z lat 80-tych, albo w The Worst Thing, z początku nieco psychodeliczno-space'owym, potem jednak uderzającym gitarową siłą. Moją ulubioną kompozycją jest utwór Släp Mig Fri, nośny, transowy, wręcz hipnotyczny, z powtarzaną tytułową frazą. Dobry, ciekawy debiut.