Skłamałbym mówiąc, że czekałem na tę płytę z wypiekami na twarzy, dodatkowo obgryzając dnia każdego paznokcie. Śledzę i szanuję poczynania Lucassena od lat, „zaliczam” każdą jego płytkę ukazującą się pod rozmaitymi szyldami ale o dozgonnej miłości nigdy mowy być nie mogło. Mało tego. Przed premierą tego krążka zaczynałem się zastanawiać, kiedy wreszcie ta jego dobra passa się skończy i operatywnemu oraz przedsiębiorczemu Arjenowi powinie się noga. Nie wiem, może moje krakanie niosące czarną wizję, kiedyś się zmaterializuje, bo przecież jak to mówią – wszystko co dobre ma swój koniec. Może... w przyszłości. Teraźniejszość bowiem, proszę państwa, należy ponownie do Arjena Lucassena i jego rozbuchanych pomysłów. Powiedzmy sobie szczerze – Ayreon pod jego przywództwem wchodzi dumnie w nowy 2008 rok z podniesionym czołem, z najlepszą płytą w swojej już całkiem bogatej historii!
Skąd tyle sceptycyzmu i złośliwostek w tym pierwszym akapicie? Nie czarujmy się. Facet od lat jedzie na sprawdzonych i wytartych schematach. Mnóstwo muzyki – często na dwóch dyskach, dziesiątki gości z pierwszej linii rockowego frontu, rozpisana na głosy zawiła fabuła i barokowy wręcz przepych w samych dźwiękach. Zestaw czynników, które mogą wynieść artystę na boski Olimp lub zrzucić w piekielną otchłań gustami fanów, nie mogących znieść eksploatowania tych samych patentów. Granica między tymi dwoma światami jest cienka jak włos, jednak naszemu bohaterowi udało się ją przekroczyć i całą partię pod tytułem „nowy album” rozegrać po mistrzowsku.
Zacznijmy od błahostki czyli… tytułu. Album na rynku jeszcze się nie ukazał, a już jego tytuł i pomieszczona w nim magiczna sekwencja zer i jedynek wzbudza kontrowersje i ożywione dysputy na internetowych forach. Daruję sobie zabieranie głosu w tej sprawie, gdyż Wojciech Kapała w swojej recenzji rzecz objaśnił. Przypomnę tylko, że w dzisiejszych, skomercjalizowanych czasach musi być… event! Musi być wydarzenie! No i jest. Jeśli, między innymi, o to chodziło artyście, to trzeba mu pogratulować zaradności i pomysłowości. Zresztą pytanie o tytuł płyty pan Lucassen ma jak w banku przy okazji każdego wywiadu!
Rzeczą drugą jest dobór gości. Nie będę kopiował listy gwiazd spisanej powyżej i ograniczę się tylko do stwierdzenia, że tym razem jest mistrzowska. Według mnie najlepsza z dotychczasowych, choć zdaję sobie sprawę, że każdy ma własnych faworytów i inaczej do tej kwestii podejść może. Czyż to nie fascynujące, że takiemu z pozoru zwykłemu Holendrowi nie potrafią odmówić tuzy współczesnego, ambitnego grania. Wiem, że siła Internetu i błyskawicznego przesyłania muzycznych plików jest wielka. Nie zmienia to postaci rzeczy, że zmobilizowanie mniej więcej w tym samym czasie takiej chmary ludzi (którzy notabene do bezrobotnych w branży raczej nie należą… wręcz przeciwnie!) i ogarnięcie tego…, zapanowanie nad tym, musi budzić szacunek. Zupełnie inną kwestią jest właściwe pokierowanie artystami przez… Mistrza. Ale o tym później.
Sprawa trzecia to pomysł na dzieło. Nie chcę, broń Boże, przytykać Clive’owi Nolanowi (także swego czasu grającego dla Lucassena) – autorowi rock-opery „She”, który podkreślał ostatnio, że wieloletnia praca nad muzyką do książki była dziełem jego życia, ale twórca Ayreona w ciągu ostatnich paru lat sam stworzył kilka takich konceptów literackich, które później rozpisał na głosy. Wiadomo, że nie w ilości siła, ale bezwzględnie wyobraźnię człowiek ma i basta. Także i tym razem musimy się zmierzyć ze skomplikowaną historią w duchu fantasy. Mamy zatem planetę „Y” i zamieszkujące ją stwory zwane „Wiecznymi”, mamy kometę uderzającą w Ziemię i wreszcie ludzką rasę, która ma pomóc w odzyskaniu utraconych przez „Wiecznych” uczuć (nieprzypadkowo każdy z dysków zatytułowany jest odpowiednio „Y” i „Earth”). Brzmi niby banalnie ale tak naprawdę Lucassen dotyka tą historią problemów współczesności: pędzącego rozwoju cywilizacyjnego i związanego z nim zaniku najważniejszych dla człowieka uczuć.
Czas zabrać się za muzykę, bo ona tu króluje. Najfajniejsze jest to, że Arjen Anthony łącząc różne muzyczne style na tym podwójnym albumie czyni z niego jak najbardziej współczesną, elektroniczną wersję… rockowej encyklopedii. Hasła wiodące wcale nie są pomieszane, występują obok siebie i pięknie współgrają, tworząc jednolitą całość. Bo lider Ayreona nie jest, trzymając się książkowo – naukowej terminologii, naukowcem - badaczem odkrywającym w swojej pracy nowe muzyczne rewiry lecz odtwórcą bazującym na tym co jest powszechnie dostępne.
Przyjrzyjmy się paru najbardziej intrygującym rozdziałom tej wypasionej… encyklopedii. Rozpoczynające całość jedenastominutowe „Age Of Shadows” inaugurują naturalnie tajemne i kosmiczne dźwięki rodem z obcej planety ale za chwilę robi się industrialnie. Tłoki pracują jak w dziewiętnastowiecznej fabryce, a gitary wtórują im z rammsteinowym zacięciem. Mocny, metalowy początek każe nam myśleć, że i tym razem będziemy mieli do czynienia z całym tym „arjenowym” blichtrem, przekombinowaniem, szaleństwem. Nic z tych rzeczy. Charakterystyczne dla zespołu rytmiczne, gitarowe riffy dublowane przez klawisze i podkreślane mocnym rytmem oraz zbiorowe, wręcz chóralne wokale (w pierwszym utworze faktycznie widoczne) wcale nie stanowią o sile tej płyty. Mam wrażenie, że w porównaniu z poprzednimi dokonaniami grupy jest ich tu mniej. Po gorącym „openerze” przychodzi jedna z moich ukochanych na tym albumie kompozycji – „Comatose”. Mroczna, z delikatną elektroniczną rytmiką i głosem Jorna Lande w roli „Wiecznego”. Matko Boska! Tak porażająco, nisko i z uczuciem śpiewającego Jorna słyszałem ostatni raz w „Missing You” na pamiętnym drugim albumie Ark! I w tym właśnie miejscu warto poruszyć sprawę wokalnych gości. Lucassen mógłby być satrapą autokratycznie nakazującym śpiewanie tak jak on chce. W końcu to jego państwo. Ta płyta pokazuje, że „zasada wolnej ręki” w stosunku do zaproszonych osób była dlań wiodącą. Dlatego każdy z artystów wniósł do tej płyty mnóstwo od siebie i swoich macierzystych formacji. No bo jak słyszę we wspomnianym „Age Of Shadows” Anneke van Giersbergen, natychmiast pojawia się syntetyczny rytm przywołujący barwy i nastroje z albumu „Souvenirs” The Gathering. Gdy w „Waking Dreams” zaczyna śpiewać Jonas Renkse doprawdy wieje „katatonicznym” chłodem, a rozpoczynający „New Born Race” wokal Daniela Gildenlowa „wyrzucony” przed akustyka, przywołuje kontrowersyjne painowe „Be”. „Beneath The Waves” to kolejna „moja miłość” z tego krążka, z uroczymi melodiami, wypieszczoną solówką gitarową i kończącymi całość japońskimi motywami. Na co jeszcze warto zwrócić tu uwagę? Na lekko beatlesowski i przebojowy „Connect The Dots” milutko zaśpiewany przez Ty Tabora oraz folkowe „River Of Time” czy „Web Of Lies”. Ten ostatni został baśniowo dopieszczony w duecie przez Simone Simons (Epica) i Phideaux Xaviera (Phideaux). Nie zapomnijmy rzucić uchem na stylizowany na średniowiecze „The Truth Is Here” i orkiestrowy „The Sixth Extinction”
O matko! Patrzę w górę i… początku tekstu nie widzę. Chyba jednak trochę przesadziłem. Cóż, muzyki jest tu na ponad 100 minut, to i słów się nazbierało. I tak nie napisałem o wszystkich urokach tego albumu. Tak! Urokach! Bo to doskonała płyta z bogatymi aranżami, rozbudowana i nieregularna jak przysłowiowa barokowa perła, pełna przecudnych melodii niespotykanych do tej pory na żadnym „arjenowym” krążku!
Płyta pierwszego miesiąca 2008 roku? Bezsprzecznie! Zobaczymy co pokaże konkurencja w następnych jedenastu. Bo w tym miesiącu nie ma już co startować. Ayreon jest już daleko z przodu.