Trzeci studyjny album rockowej supergrupy o czym ewidentnie przypominają i tytuł płyty i jej okładka. Gdy dodamy do tego dwie koncertówki zauważymy, że grupa (od 2012 roku) pod względem wydawniczym, jest całkiem płodna, jak na skład skupiający niezwykle zapracowanych w innych zespołach muzyków. Z drugiej strony to pierwsze premierowe dźwięki po pięciu latach. Jak one brzmią?
Wielkich zmian i zaskoczeń nie ma. Chciałoby się napisać „stare dobre Flying Colors”, w którym słychać wpływ kapel, z którymi związani są poszczególni artyści (by wymienić tylko Deep Purple, Dixie Dregs, Winery Dogs, Dream Theater, Transatlantic, czy Spock's Beard).
Zdawał się to potwierdzać, jeszcze przed wydaniem albumu Mike Portnoy, mówiąc że Flying Colors to: piątka facetów o niezwykle różnych osobowościach muzycznych i różnym pochodzeniu, którzy tak jakby łączą się w gigantycznym tyglu i wówczas powstaje muzyka bardzo melodyjna, głęboka i kolorowa. I jeszcze dodawał optymistycznie, że w każdym z nowych utworów jest o wiele więcej słodyczy niż dotychczas. Każdy utwór zabiera słuchacza w małą podróż, ale od początku do końca jest to bardzo przyjemna wycieczka.
Osobiście nie podzielam aż tak wielkiego entuzjazmu byłego bębniarza Dream Theater. Bo wydaje mi się, że tym razem wyszedł im album mniej chwytający od „pierwszego wejrzenia”. Oczywiście w dalszym ciągu jest tu mnóstwo ciekawych melodii, wokalnych harmonii (wszechobecni The Beatles) i dobrych refrenów, jednak trzeba im poświęcić więcej czasu i uwagi. Trzeba się najzwyczajniej osłuchać. To dalej muzyka zagrana ze sporą finezją i technicznym luzem, z pewnością fantastycznie sprawdzająca się w koncertowym entourage’u, a jednak tym razem chyba bardziej rockowo rozkrzyczana (The Loss Inside, More). Muzyka, w której czuje się, że chwilami poszczególni muzycy, świadomi swoich możliwości, grają ciut za dużo, nie dając większego oddechu. Takim namacalnym dowodem niech będzie, w zasadzie tylko jedna, klasyczna ballada, przejmująca You Are Not Alone, którą zresztą zespół wykorzystał do promocji. Okej, możemy jeszcze do tego dorzucić bardzo udany Cadence i równie dobry, epicki Last Train Home, które jednak nieco giną w ogólnym wyrazie albumu. Mam wrażenie, że na Flying Colors i Second Nature było po prostu więcej fajnych piosenek.
Ponadto, mimo wielu progresywnych tropów, które możemy odnaleźć w dyskografii każdego z muzyków, niewiele tu tego klasycznie rozumianego proga. Ten, w bardzo ładnej formie, dostajemy na sam koniec w postaci najdłuższego w zestawie Crawl, jednego z moich tu absolutnie ulubionych utworów.
Mimo wszystko nie powiem wiele złego o tej płycie. Poświęciłem jej sporo czasu, chętnie do niej wracam i nucę kilka tematów. To znak, że swoje potrafi oddać. Bo to dobra rzecz. Tylko, albo aż. Być może oczekiwania miałem nieco większe?