Z płytami koncertowymi jest jak… no powiedzmy ze szpinakiem. Jedni doceniają jego wartości odżywcze i dietetyczne zajadając się nim obficie, inni już na sam widok dostają kwaśnej miny, jakby przed chwilą zetknęli się z cytryną. Podobnie jest ze wspomnianymi płytami. Mam znajomych, którzy programowo omijają takie wydawnictwa. No bo po co wydawać pieniądze na muzykę, którą się już ma i to w krystalicznie czystej, jedynie słusznej postaci. Są jednak i tacy, którzy uwielbiają taki żywy, spontaniczny przekaz (choć przy obecnej technice, poprawiającej tu i ówdzie co trzeba, jest to coraz rzadziej słyszalne) zapisany na dysku i pokazujący ich ukochany zespół od innej strony.
Najpiękniej robi się, gdy zarejestrowany na płycie koncert ma świetnie dobraną setlistę, portretującą kapelę i mówiącą o niej prawie wszystko. I tak jest w wypadku tego wydawnictwa. Dla kogoś, kto jeszcze do tej pory nie zetknął się z muzyką Kayaka, docierając do tej płyty ma okazję szybko i w bardzo przyjemny sposób poznać tę grupę. Bo to prawdziwe „The Best Of…”
Powyższa uwaga o możliwym braku kontaktu z muzyką zespołu nie jest bezpodstawna. Choć Kayak to holenderska progresywna megagwiazda z ponad trzydziestoletnim stażem i szesnastoma płytami w podstawowej dyskografii, ciesząca się zasłużonym kultem wśród wyznawców stylu, w naszym kraju traktowany jest raczej niszowo, jako przedstawiciel pierwszoligowego zaplecza. Zupełnie niesłusznie. Wydany w 1981 roku „Merlin” spokojnie moglibyśmy postawić na półce obok najlepszych dzieł Camel czy The Moody Blues. Tymczasem już chyba do końca swoich dni pozostanie grupą Tony Scherpenzeela - klawiszowa, który zagrał na kilku najpiękniejszych płytach Camel. Szkoda. Nawet w naszym przebogatym, serwisowym zbiorze recenzji jakoś brakuje tej nazwy.
Te dwa krążki to doprawdy znakomity bryk w twórczość grupy. Materiał tu zarejestrowany upamiętnia „Close To The Fire Tour 2000”, który promował płytę o tym samym tytule i z którą Kayak powrócił do żywych po prawie dwudziestoletniej przerwie. Nie dziwi zatem aż osiem kompozycji z tego albumu, wszak płyta to niezwykłej urody i z tego wyboru należy się tylko cieszyć. Pozostałe dziesięć utworów reprezentuje te najpiękniejsze chwile w historii grupy.
Nie jest to zapis jednego koncertu lecz kilku występów w takich miastach jak Rotterdam, Utrecht czy Enschede. Nie drażni to jednak w zupełności. Napięcie nie spada ani na chwilę, reakcje publiczności są entuzjastyczne. Widać (po zdjęciach umieszczonych w książeczce), że tych sześciu panów, których ząb czasu już lekko nadgryzł, nie traci werwy i ochoty do gry sprawiając tym samym sporo radości zebranym.
A muzyka? Cóż, jest piękna od otwierającego całość camelowatego „Close To The Fire”. Zresztą w następującym po nim „Crusader” też mamy wygładzone, uduchowione solo gitarowe, którego nie powstydziłby się sam Andy Latimer. Trzecia w kolejności patetyczna, wzniosła i z niesamowicie bajeczną melodią ballada „When Hearts Grow Cold” zamyka pierwszą część prezentującą album „Close To The Fire”. Takich ładnych ballad, przy których najchętniej usiedlibyśmy z ukochaną przy rozpalonym podczas mroźnej zimy kominku, tu nie brakuje. Wystarczy tylko posłuchać „Niniane” czy „Ruthless Queen”. Trudno powiedzieć, która z nich jest bardziej przejmująca i urocza zarazem. Wraz z „Mammoth” przenosimy się na pochodzący z 1973 debiutancki album „See See The Sun”, z którego możemy jeszcze na tym albumie usłyszeć kompozycję tytułową, tu jednak zagraną - wraz ze staruteńką „Anne” (z albumu „Periscope Life” z 1980) i świeżą „Anybody’s Child” - w wersji akustycznej, gdzie „pierwsze skrzypce” gra akordeon. No ale żeby nie było, że tylko balladowe i akustyczne granie tu króluje. Skutecznie możemy przytupać nóżką w tnącym do przodu, klasycznie rockowym „Two Wrongs” czy zamykającym płytę irlandzkim, skocznym „Full Circle”. Oczywiście niektóre zagrywki i aranże trącą myszką i przypominają czasy dancingowych zabaw naszych rodziców („Chance For A Life Time”, „Periscope Life” odpowiednio z 1975 i 1980 roku) ale ma to swój urok i klasę… powiedzmy artrockową. Wśród tych wszystkich hitów nie mogło zabraknąć chyba najważniejszego dla zespołu utworu „Merlin” z tak samo zatytułowanej płyty. Prawie ośmiominutowe cudeńko zostało zagrane przez znakomitych instrumentalistów z solidnym zacięciem i atencją. Na koniec jeszcze wspomnę o moim osobistym faworycie - „Forever” - zgrabnym, melodyjnym kawałku z wokalnymi harmoniami, mogącym tchnąć ducha w człowieka, w najbardziej paskudny z możliwych poniedziałków.
Wartościowe to wydawnictwo. Dla wszystkich spóźnialskich, którzy nie odrobili jeszcze lekcji z Kayaka to idealne i błyskawiczne korepetycje. Podczas nich możemy jeszcze przejrzeć standardową przy takich albumach książeczkę ze zdjęciami muzyków na poszczególnych stronach. Może to i muzyka dla nieco starszych, dla innego pokolenia. Nie zmienia to postaci rzeczy, że słucha się jej wyśmienicie i każdy młody adept dźwięków pachnących latami siedemdziesiątymi powinien się z nią zapoznać.