Pięć nastolatek na scenie. Jak nam się to kojarzy? Bardzo przyjemnie. Bez względu na rodzaj skojarzeń. Pięć nastolatek na scenie muzycznej. A to jak nam się kojarzy? Groza. Dno i metr mułu.
Ale spokojnie, zdarzało się czasami, że takie eventy nie wywoływały niestrawności swoimi popisami muzyczno wokalnymi i nie trzeba było tego oglądać z wyłączoną fonią.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych kilka zupełnie nieletnich pannic z okolic Los Angeles, przy pomocy producenta i menedżera Kima Fowleya, założyło zespół, który nazwały The Runaways (czyli Uciekinierki) i z impetem zabrały się do podbijania zmaskulinizowanego rockowego świata. Udało im się tak... częściowo - sporą sławę sobie zyskały, ale raczej nie w samych Stanach, dużo lepiej było w Europie, a najlepiej w Japonii, gdzie traktowano je z wielką atencją („jak królowe, albo The Beatles”). Tam też podczas ich tournee została nagrana płyta koncertowa "Live in Japan". Nawet jak na bardzo, bardzo, bardzo, wyśrubowane koncertowe standardy lat siedemdziesiątych był to album zaskakująco dobry - gdzieś tak w okolicach wybitnego. Trochę się nie chce wierzyć, że pięć takich nastoletnich podfruwajek dało takiego czadu! Grały jak stare, doświadczone rockamany z dwudziestoletnim stażem, a Lita Ford już wtedy świetnie wymiatała na gitarze, a miała raptem 19 lat. Wątpię, żeby wiele tam "dosztukowano" w studiu, bo cała ta płyta brzmi dość surowo, omalże bootlegowo, a poza tym na youtubie są dostępne fragmenty z występów z Japonii z tego okresu i widać, że wszystko tam leci na żywo - ogień idzie dokładnie taki sam jak z płyty. Image miały co prawda taki dość cheerleaderkowato- tandentno - glamowaty, np. obcisłe złote szorty, ale w samej muzyce nic tandetnego nie było. Była to wypadkowa glamu, punka i hard-rocka - żadnego słodzenia, sama energia. Doceniali to nawet i rockmani, bo panny zdobyły sobie spory szacunek wśród amerykańskich grup punkowych i nowofalowych.
Jest jednak jedno "ale", jeśli chodzi o ten żywiec jak i o płyty studyjne. Grać te dziewczyny umiały, ale z komponowaniem było już gorzej. W repertuarze The Runaways nie ma zbyt dużo takich naprawdę bezczelnie przebojowych numerów - z chwytliwymi riffami, melodyjnymi refrenami, wprost stworzonych, żeby pogonić je po hit-paradach. W zasadzie jedyna piosenka , która ostała się po Uciekinierkach w ludzkiej pamięci to "Cherry Bomb", który nawet nieźle zaistniała na listach przebojów. Chociaż kilka zacnych rockerów jeszcze panny nagrały - "Neon Angels on the Road to Ruin", “Getting’ Hot”, "I Wanna Be Where the Boys Are", czy “C’mon”. Inna sprawa, że na "Live in Japan" udowadniają, że na żywo potrafiły ze swoich numerów wycisnąć bardzo dużo. „Czujne” solówki Lity Ford w „California Paradise”, albo „Wild Thing”; świetna gra sekcji rytmicznej – Sandy West bije w sumie dosyć prosto, bez zbędnych „ormanetów”, ale stylowo, z feelingiem i jest naprawdę dobra technicznie, za to bardzo ciekawie gra Jackie Fox. Nie było to proste dudnienie na czterech w tle, tylko aktywny udział w tworzeniu muzyki. Zdecydowanie obie dziewczyny były na scenie siłą napędzającą zespół. Oprócz własnej „sztuki” na „Live in Japan” znajdziemy jeszcze dwa covery - „Wild Thing” Chipa Taylora (dobra wersja – szybsza od oryginału, w zmienionej tonacji i z nieco zmienioną melodią) i też dość mocno przerobione „Rock’n’Roll” Lou Reeda.
"Live in Japan" było w zasadzie łabędzim śpiewem składu grupy, uważanego powszechnie za najlepszy. Krótko po nagraniu tego krążka odeszła wokalistka, za mikrofonem zastąpiła ją Joan Jett, a rock'n'rolowy tryb życia i różnice artystyczne dopełniły dzieła zniszczenia. I zespół rozpadł się na samym początku lat osiemdziesiątych. The Runaways wydają się być tylko trochę więcej niż ciekawostką w historii rocka, ale ich "Live in Japan" już żadną ciekawostką nie jest - to pełnokrwisty, rockowy żywiec w najlepszym stylu, klasyczny klasyk z bardzo wysokiej półki. Trzeba znać.
W 2010 roku na ekrany kin wszedł film od tytułem „The Runaways”, który powstał na podstawie wspomnień wokalistki Cherie Currie. Trzeba przyznać, że chociaż głównie koncentruje się na losach samej autorki książki, to jednak dość wiernie opowiada smutną w sumie historię zespołu.